Równy dostęp do mediów to poważny problem społeczny o globalnym zasięgu. Już od dawna podlega on ograniczeniom nie tylko wprowadzanym przez ich właścicieli, ale także przez władze w wielu krajach. Na przykład w czasie ostatniej kampanii wyborczej w Ugandzie, na polecenie ubiegającego się o reelekcję prezydenta tego kraju – w ogóle wyłączono Internet. Była to odpowiedź na zdominowanie serwisów społecznościowych przekazami generowanymi przez obóz promujący opozycyjnego kandydata.
Skoro prezydent tego kraju nie mógł oddziaływać na politykę Facebooka, znalazł sposób na odcięcie mediów społecznościowych od wpływu na wyniki nadchodzących wyborów. Jak się okazuje, to drastyczne narzędzie cenzury i zamykania ust przeciwnikom politycznych, zostało już wcześniej przetestowane w okresie tzw. „Arabskiej Wiosny”. Sprawujący wówczas władzę nad Egiptem i Tunezją, aby utrudnić organizację masowych – antyrządowych demonstracji, stosując taktykę wyłączeń – skutecznie pozbawiali obywateli swoich krajów dostępu do Internetu.
Daleko do prawdy, etyki i wartości
Kampanie polityczne w mediach społecznościowych prowadzone są nie do końca uczciwie. Wynika to m.in. z charakteru tego sposobu komunikowania oraz z zależności, tego typu serwisów od różnorodnych ideologiczno-ekonomicznych lobby. Oprócz tego, właściciele platform internetowych mają również własne poglądy i przekonania, co wpływa na obowiązujące tam zasady dotyczące szacunku dla wolności słowa. Następstwem takiej sytuacji jest coraz częstsze zjawisko cenzury treści oraz blokowania dostępu do mediów społecznościowych, serwerów lub przeglądarek. Niezależne portale, publicyści i firmy ich wspierające, usuwane są z wirtualnej przestrzeni przez monopolistów. Ostatnio, opinia publiczna była zbulwersowana procederem blokowania treści zamieszczanych przez urzędującego prezydenta największego, światowego mocarstwa.
Ta oburzająca praktyka stała się punktem zwrotnym w dyskusji o granicach wolności wypowiedzi i cenzurze w Internecie.
Wydaje się, że sposobem na coraz bardziej agresywną cenzurę jest tworzenie i rozwijanie własnych, alternatywnych portali, stron internetowych i platform społecznościowych. To jednak proces kosztowny, który zajmuje sporo czasu i wymaga ogromnego wysiłku organizacyjnego.
W Polsce i na świecie podejmowane są już takie próby, które w założeniu mają uwolnić środowiska konserwatywne i prawicowe od liberalno-lewicowych wpływów, kontroli oraz medialnej przemocy właścicieli globalnych gigantów technologicznych. Dziś nie podlegają oni w zasadzie żadnym ograniczeniom, choć wolność słowa gwarantowana jest przez prawo międzynarodowe i polskie akty prawne.
Trwa walka „imperium” z „dominium” – władzy publicznej z władzą właścicielską.
W obszarze władzy „dominium” mamy do czynienia z monopolem i koncentracją. Dlatego określony sposób myślenia dominuje w globalnej debacie publicznej. Jest on narzucany jako obowiązujący wzorzec akceptowanej poprawności politycznej. To, co wykracza poza te ramy, podlega nieomal rytualnej cenzurze. Środowiska związane z grupą GAFAM (Google, Amazon, Facebook, Microsoft) oraz chiński kolos BATX (Baidu, Alibaba, Tencent, Xiaomi), podzieliły wirtualny świat Internetu między siebie i zachowują się tak, jak jego właściciele. Nawet Rosja ze swoimi platformami Yandex.ru i Mail.ru nie ma w tym binarnym układzie już wiele do powiedzenia. Taki podział stref wpływu można by było odnieść do powstałej w 1941 r. „Mapy Gomberga”, przedstawiającej „Zarys powojennej mapy Nowego Świata”.
Fałszywa pogoń za władzą i zyskiem
Media społecznościowe powstały, aby służyć ludziom, zbliżać ich do siebie, ułatwić komunikację i wymianę idei. Tymczasem stały się one areną walki o zawłaszczanie prawdy, wolności i własności. Jednak przede wszystkim to miejsce zarabiania pieniędzy i manipulacji emocjami społecznymi na skalę niespotykaną w historii ludzkości. Mechanizm pozbawionego barier etycznych zarabiania pieniędzy i sterowania emocjami jednostek w mediach społecznościowych, bardzo jasno przedstawili twórcy tego modelu biznesowego w głośnym filmie „The Social Dilemma” („Dylemat społeczny”). Nic dziwnego, że dzisiejsze media społecznościowe nie kierują się żadnymi normami etycznymi, skoro ich fundamentalnym celem (mimo oficjalnie głoszonych haseł prospołecznych) jest kreowanie dochodu. Algorytmy, które zmonetyzowały aktywność użytkowników tych serwisów, zostały stworzone przez ówczesnych trzydziestolatków. Wobec niedojrzałości, braku życiowego i społecznego doświadczenia, nie byli oni w stanie przewidzieć globalnych skutków, wynikających z funkcjonowania, tak zaprojektowanej – „bezdusznej maszyny” – zbierającej i analizującej dane o ludziach w celu generowania oraz maksymalizacji zysku.
Nauki polityczne nie skonceptualizowały jeszcze wpływu analizy big data i mediów społecznościowych na wyniki wyborów. Jednak po aferze „Cambridge Analytica” oraz działań jej spółki-córki SCL we Włoszech, na Litwie, Ukrainie, w Albanii, Rumunii, RPA, Nigerii, Kenii, na Mauritiusie, w Indiach, Indonezji, Tajwanie, Kolumbii… – taki problem bez wątpienia istnieje. W tej sytuacji gwarancje dostępu, wolność słowa i brak cenzury nabierają szczególnej wagi. Jednak należy wyrazić pewne zdziwienie, że media społecznościowe, jako dobro wspólne oraz narzędzie prowadzenia debaty politycznej zostały zauważone i docenione, dopiero po dwóch dekadach od powstania pierwszych gigantów. W zasadzie wtedy, gdy już stały się one własną karykaturą. Niestety, jeśli ktokolwiek uważa, że narzędzie to nie będzie ewoluować, to czeka go spory zawód.
Technologiczne wyzwanie i przestroga
Era mediów społecznościowych w formie, którą znamy powoli zmierza do końca. Prawdziwą alternatywą i przyszłością są social media oparte na technologii blockchain. Tego typu rozwiązania z wolna zaczynają nabierać rozmachu. Ich podstawową zaletą jest odporność na zapędy manipulatorskie oraz poufność, bezpieczeństwo danych i brak możliwości zewnętrznej ingerencji w publikowane treści. Jeśli mamy uwolnić się od dyktatu kolosów technologicznych, rozwiązaniem perspektywicznym jest tworzenie społeczności tam, gdzie rdzeniem są użytkownicy, etyka i prawda, a nie korzyści finansowe. W ten sposób członek społeczności przestanie być darmowym wyrobnikiem np. Facebooka. Wspólnoty powstające w łańcuchach bloków są bowiem ich właścicielami i beneficjentami. Atrakcyjność takiej formy mediów społecznościowych z pewnością już niedługo zainicjuje szybki proces kurczenia się zasobów informacyjnych i możliwości biznesowych obecnych mocarzy rynkowych. Czeka nas poważna zmiana jakościowa, o której jeszcze niewiele wiemy… Czy tym razem będziemy na nią przygotowani?
Janusz Grobicki