Zgodnie z jego tekstem my, Hiszpanie, mielibyśmy dług wobec tych organizacji i bojowników, którzy walczyli o wartości rzekomo identyczne z tymi, które dziś zapisane są w naszej Konstytucji, czyli wszystkich tych, którzy walczyli po stronie heterogenicznej republiki w wojnie domowej i tych, którzy walczyli z grupami antyfrankistowskimi w latach 1939-1978.
Tak, nie pomyliłem roku. Dla rządu i memoriałowców dyktatura Franco nie zakończyła się wraz ze śmiercią urzędującego prezydenta, ale trwała aż do referendum, które ratyfikowało konstytucję. Mutacja charakteru systemu politycznego, która doprowadziła do zastąpienia reżimu dyktatorskiego reżimem monarchicznym i do wprowadzenia – z inicjatywy Korony – natychmiastowej reformy liberalnej, parlamentarnej i demokratycznej, która umożliwiła zagwarantowanie wolności obywatelskiej, przeprowadzenie wielopartyjnych wyborów, zwołanie Kortezów, które sporządziły naszą Magna Carta, a nawet przywrócenie katalońskiego Generalitat… Wszystko to przyszła ustawa sprowadza do okresu frankistowskiego.
Na czym opiera się ta historia? Jest o tym mowa w preambule. 18 lipca 1936 r. (pamięć staje się amnezją w przypadku poprzednich wydarzeń) doszło do nagłego powstania wojskowego, które doprowadziło do wojny, w której „demokraci” zmierzyli się z okresową wersją swoich wrogów, „faszystami”. Pod przywództwem Franco (dlatego w tym tekście „frankizm” i „faszyzm” są używane zamiennie), ci ostatni zwyciężyli, co pozwoliło im na odwet na „demokratach” z brutalnością i jednostronnością porównywalną z tą, z jaką naziści odnosili się do Żydów i przeciwników Hitlera. Pamięć prawa nie pamięta łamania praw obywatelskich na terenach kontrolowanych przez „demokratów”, którzy zresztą nie robili nic innego, jak tylko bronili się przed faszystowską agresją. To dlatego wśród nich prawo nie uznaje sprawców, którym można odebrać honory, znaki drogowe czy pomniki. Przeciwnie, pamięć zaprasza nas do uczczenia ich wszystkich en bloc, a nawet ustanawia nowe miejsce kultu, dawny Panteon Sławnych Ludzi.
Nowa ustawa ma na celu zrekompensowanie nam pół wieku po innej hańbie: że Hiszpania pozostała do śmierci Franco w 1975 r. ostatnią faszystowską dyktaturą w Europie. Po śmierci swojego bohatera frankiści postanowili zostać demokratami. Była to jednak rekonwersja powierzchowna, gdyż szczera zmiana oznaczałaby pełną akceptację postulatów prawdziwych demokratów, czyli lewicy. Z tej pseudomutacji wyrosłyby nasze obecne partie centrowe i prawicowe oraz ich wyborcy, wszechobecny „socjologiczny frankizm”. Ci tak zwani demokraci wykorzystali swoją instytucjonalną dominację, aby narzucić transformację tym, którzy przez 40 lat podtrzymywali płomień prawdziwej demokracji, zamiast zrobić to, co należy, czyli oddać im władzę utraconą w 1939 r., aby mogli doprowadzić do „demokratycznego rozłamu”, czy tego z 1931 r., czy tego z 1936 r., nie wiemy.
Nasi długo cierpiący lewicowcy pogodzili się z tą pierwotną wadą, która uczyniła z nas niedoskonałą demokrację, aż do 2007 r., kiedy to zdecydowali, że „dług historyczny” musi zostać uregulowany raz na zawsze. Konieczne było porzucenie legitymizacji wynikającej z paktu przejściowego, aby na nowo odkryć autentycznie demokratyczną legitymizację strony republikańskiej i antyfrankizmu. Przewiduję, że proces ten nie zakończy się również na projekcie z 2021 r., ponieważ kiedy ta memoratywna narracja zastąpi wiedzę historyczną, następnym krokiem będzie przegląd wszystkich tych aspektów ram prawnych i instytucjonalnych, do których zmuszali nas nieszczęśni spadkobiercy frankizmu. W tym Koronę, o której ta ustawa pamiątkowa zapomina, co znamienne, jako o sile napędowej wolności i demokracji, którymi cieszymy się dziś w Hiszpanii.
Oczywiście, rząd i memetyzm ukryją narzucanie swojej narracji za potrzebą ponownego naprawienia i godnego uczczenia ofiar (w rzeczywistości ich potomków sto lat później), uczynienia z odzyskania szczątków poległych w wojnie i okresie bezpośrednio powojennym “polityki państwa” i uniknięcia kolejnego roku 1936, przekształcenia nie wiedzy historycznej, ale jej heroicznej legendy w przedmiot wykładany w szkołach, na uczelniach, a nawet na egzaminach konkursowych, a także podstawę wszechobecnych w przestrzeni publicznej „miejsc pamięci”.
Na to wszystko niektórzy z nas znów zaprotestują, że nie należy zastępować historii prezentystyczną narracją tworzoną dla większej chwały pewnych partii, że polityka reparacji jest obfita od lat 70. ubiegłego wieku, że demokracja musi honorować wszystkie ofiary i skazywać wszystkich sprawców bez wyjątku i że w żadnym wypadku nie wymaga to zniesienia szczególnych wspomnień każdego Hiszpana i ustanowienia pseudopamięci państwa. Jednak trafimy w sedno, bo ustawa jasno stwierdza, że problem nie sprowadza się do naprawy ofiar, ale do ustanowienia hegemonii kulturowej z aktualnym celem politycznego ekskluzywizmu pod wymyślonym pretekstem „gwarancji niepowtórzenia” wojny… z 1936 r.
Tylko w ten sposób można zrozumieć, że oprócz publicznego narzucenia narracji, ustawa przewiduje cały aparat nadzoru i kontroli sprzeciwu, utworzony nie tylko przez sekretarza stanu ds. pamięci demokratycznej, ale także przez prokuraturę i radę, w skład której wejdą stowarzyszenia memorialistyczne, i która będzie rozpatrywać rozwój regulacji prawnych, ich stosowanie, a nawet przyznawanie lub nieprzyznawanie pieniędzy na działalność badawczą. Ustanawia również system sankcji administracyjnych, nakładanych bezpośrednio przez Sekretariat na wniosek każdej osoby, która uważa, że godność ofiar została naruszona lub upokorzona, z grzywnami do 150 tys. euro dla każdego, kto kwestionuje oficjalne relacje, o ile podżegają one do „wywyższania powstania wojskowego, wojny lub dyktatury, jej przywódców, uczestników systemu represji lub organizacji, które wspierały reżim dyktatorski” (art. 61.1 sekcja e).
To tutaj historia zwycięży nie tylko nad alternatywą, ale, co ważniejsze, nad wiedzą historyczną. Tej egzaltacji sprzyjać będą na przykład ci, którzy na lekcji, w wykładzie czy w artykule zwrócą uwagę, że wojna secesyjna nie była walką „demokratów” z „faszystami”. Także ci, którzy słusznie twierdzą, że po stronie republikańskiej roiło się od antydemokratów wszelkiego pokroju i że ich obecność nie została osłabiona, gdy strona ta przekształciła się w stronę antyfrankistowską, ponieważ dążeniem wielu z tych antysemitów było zastąpienie obowiązującej dyktatury swoją własną. Są też tacy, którzy twierdzą, że po stronie nacjonalistów znalazła się znaczna część liberałów i demokratów oraz przyszłych przeciwników dyktatury, nie mówiąc już o tych, którzy nie sprzymierzając się z nikim, zostali zamordowani lub musieli uciekać ze strefy republikańskiej, by ratować swoje życie. Wreszcie, są też tacy, którzy twierdzą, że problemy z konsolidacją naszej demokracji w okresie międzywojennym nie wynikały z tradycyjnych przeciwieństw między faszystami a demokratami, nazistami a Żydami czy katami a ofiarami, ale z sekciarskiego podziału tych, którzy zostali powołani do konsolidacji demokracji i ich konsekwentnej subsumpcji przez antydemokratów tego czy innego rodzaju. Wydarzenie, które samo w sobie zawiera lekcję dla dzisiejszych demokracji.
W sferze pamięci przeprosimy za frankizm, gdy stwierdzimy, że historia nie należy do władców, którzy w demokracji nie powinni narzucać żadnej narracji o przeszłości. Sankcje czy ich brak, będziemy nadal bronić tego, że historia należy do wszystkich i że nie można jej wywłaszczać na rzecz aktualnych ideologicznych celów i trwałego zawłaszczania władzy.
Roberto Villa García jest profesorem historii politycznej na Universidad Rey Juan Carlos. Jego najnowsza książka to „1917. Państwo katalońskie i hiszpański Związek Radziecki” (Espasa).