W prawicowej kulturze – zarówno tej normalnej, jak i skrajnej – jedna rzecz powtarza się dość często: fascynacja ideą Decydującego Człowieka. Za to, co się dzieje, winę ponosi nasz indywidualizm, zapatrzenie w wielkie postacie historyczne lub uwielbienie dla przedsiębiorców, którzy odnieśli sukces. Prawica ma istną obsesję na punkcje jednostek, które zmieniły swoje życie, a czasem nawet historię, obierając dany kierunek działania, konsekwentnie go realizując i z czasem znajdując naśladowców. W taki sposób wyobrażamy sobie naszych bohaterów, ale w ten sam sposób wyobrażamy sobie złoczyńców.
Świetnym przykładem jest George Soros. Jego organizacje realizują wiele postulatów lewicy, ale nie jest on do końca człowiekiem lewicy, tak jak Saul Alinsky nie był do końca człowiekiem organizacji. Ale Soros i Alinsky są szeroko rozpoznawani na prawicy, która przez to mogła się na nich uwziąć, postrzegając ich jako lalkarzy sterujących marionetkami. Dlatego niektórzy przedstawiciele prawicy sądzą, że organizowanie polega tylko na Alinskym, a Soros opłaca wszelkie lewackie ugrupowania.
Tymczasem George Soros to zupełnie inna postać dla ludzi, którzy faktycznie z nim pracowali i wywodzą się z podobnego środowiska, takich jak na przykład Gara LaMarche. Nie jest on tak popularny i medialny, ale przepracował u Sorosa w Open Society Institute 11 lat, a poza tym pracował w ACLU, Human Rights Watch i był prezesem Atlantic Philanthropies oraz Democracy Alliance. Ostatnio LaMarche redagował gościnnie wydanie specjalne lewicowego magazynu online „The Forge”. Redagowany przez niego numer był poświęcony filantropii, a teksty dotyczyły zarówno ludzi takich jak Soros, jak i kierunków, w których organizacje filantropijne powinny – zdaniem lewicy – podążać.
Samo „The Forge” to ważne dla lewicy czasopismo, które jest swego rodzaju przestrzenią społecznościową dla rozmaitych organizatorów. Redaktorem jest Lindsay Zafir, a finansuje je Fundacja Baumana, Fundacja Forda, Needmor Fund i Rockefeller Family Fund. Do komitetu redakcyjnego wchodzą przedstawiciele grup z Center for Popular Democracy, UNITE HERE, Sunrise Foundation, AFL-CIO i innych grup, które może nie są szczególnie znane, ale politycznie istotne. To dobrze zarządzany organ, organizatorsko-przemysłowy kompleks.
We wspomnianym numerze redagowanym przez LaMarche’a głos zabierają naukowcy oraz przedstawiciele różnych organizacji, zarówno niewielkich, jak i dużych i dobrze znanych. Piszą oni o tym, jaką rolę w organizacjach odgrywa filantropia, jak widzą ją obecnie i gdzie chcieliby widzieć ją w przyszłości. Wrócimy jeszcze do tych zagadnień, ale zacznijmy od portretu George’a Sorosa odmalowanego przez człowieka, który z nim pracował, i od tego, jak sam Soros zaczął oddolną działalność organizatorską.
LaMarche w swoim artykule opowiada o tym, że George Soros stosunkowo powoli zaczął doceniać oddolną organizację. Najpierw finansował projekty edukacyjne prowadzone przez różnych ludzi z jego środowiska, na przykład Boba Mosesa, od dawna zaangażowanego w obronę praw obywatelskich, a obecnie zaangażowanego w projekt edukacji społecznej, która ma pomóc dzieciom budować lepszą przyszłość, albo Ernesto Cortesa z Fundacji Obszarów Przemysłowych Saula Alinsky’ego, który jest także założycielem kościelnej grupy Communities Organized for Public Service oraz Alliance Schools Strategies. Jak to ujął LaMarche:
„Moses i Cortez byli krajowymi markami, ale ja pozostawałem w dużej mierze nieświadomy bardziej lokalnych, oddolnych wysiłków. Pewnego dnia członkini zarządu organizacji, która wtedy nazywała się Jewish Fund for Justice (obecnie Bend the Arc), zapytała, czy mogłaby przyjść do mnie z dyrektorką Funduszu, Marlene Provizer, i opowiedzieć mi o ich pracy. Powiedziałem, że chętnie się dowiem, ale wsparcie jest mało prawdopodobne, ponieważ nie wydawało się to pasować do żadnego z naszych obszarów programowych.
Pewnego popołudnia przyszli do mojego biura i opowiedzieli mi o podejściu organizacji, które w tamtym czasie polegało na tym, że zamożni, w większości żydowscy darczyńcy, motywowani tradycją sprawiedliwości społecznej swojej wiary, wpłacali datki do wspólnego funduszu, który z kolei przekazywał dotacje głównie „czarnym i brązowym grupom” w całym kraju, pracującym nad kwestiami ubóstwa, edukacji i systemu sprawiedliwości. Byłem oszołomiony całą gamą grup i przyciągnęło mnie ich redystrybucyjne podejście. Kiedy na koniec naszego spotkania moje przyjaciółki poprosiły o milion dolarów, powiedziałem: „Niezła próba”. Ale po ich wyjściu podzieliłem się swoim entuzjazmem z innymi pracownikami Open Society i w końcu zaoferowaliśmy Funduszowi wielomilionowy, wieloletni grant”.
LaMarche i jego współpracownicy nie postrzegają Sorosa i podobnych mu ludzi czy organizacji jako władców, którym musimy się podporządkować. Ich zdaniem to indywidualiści, którym trzeba przypominać, że są także istotami społecznymi. Cecile Richards, o której było bardzo głośno jakiś czas temu, kiedy pracowała w Planned Parenthood, uważa, że współpraca z darczyńcami takimi jak Soros jest trudniejsza niż w przypadku fundacji, na przykład Fundacja Forda, w której pracuje obecnie. Chodzi o to, że pojedyncze osoby, mające kontrolę nad swoimi majątkami, są dużo mniej przewidywalne od instytucji, a zatem trudniej na nie wpływać.
A taki wpływ chcą wywierać ludzie lewicy. To wydaje się trudne do zrozumienia – zwłaszcza z prawicowej perspektywy – ale LaMarche i jego współpracownicy sądzą, że problem leży w tym, że nie mają wystarczającej kontroli nad zasobami, choć tak naprawdę mają pełno zasobów i wsparcia. Dwie autorki artykułu, Megan Ming Francis i Erica Kohl-Arenas, które pracują w instytucjach naukowych, uważają, że fundacje powinny powstrzymywać się od moderowania radykałów:
„Ponieważ duże fundacje wciąż wzywają do zmian i obiecują, że poprą je swoimi pieniędzmi, musimy się upewnić, że nie zareagują na ten moment, wspierając programy reformatorskie lub paliatywne. Paul Ylvisaker, centralna postać grantodawstwa Fundacji Forda w latach 60., doradził kiedyś pracownikom fundacji, by „szukali konsensusu w podejściu i rozwiązaniach. Konsensus jest instytucjonalnym imperatywem w naszych czasach, po prostu po to, by zminimalizować tarcia generowane przez instytucje poruszające się w zatłoczonym środowisku społecznym i politycznym”. Była to wówczas kiepska rada dla filantropii – i pozostaje nią do dziś. Zamiast tego liderzy fundacji powinni przeznaczać fundusze dla grup pracujących w terenie, by budować nowe, należące do społeczności formy bezpieczeństwa, opieki i samostanowienia – i muszą ufać, że te organizacje wiedzą, jak wykonać swoją pracę”.
Chociaż w artykule przedstawiono różne propozycje reformowania fundacji, główne założenie polega na tym, że fundacje i filantropi muszą zmienić swoje struktury w taki sposób, by rezultaty działań były bardziej zbieżne z lewicowymi przekonaniami i wynikającymi z nich sposobami prowadzenia biznesu. Może to oznaczać większe dotacje i mniejszą kontrolę dla organizacji oddolnych, ale może też oznaczać zmiany w sposobie decydowania i przekazywania środków.
Za jedną z takich zmian opowiada się na przykład Phil Radford, były dyrektor wykonawczy amerykańskiego oddziału Greenpeace, aktualnie dyrektor generalny Progressive Power Lab, będącego swego rodzaju kapitałem wysokiego ryzyka dla firm i lewicowych organizacji non-profit. Jego zdaniem pomoc, jaką nieść mogą filantropi, to:
„Nie tylko finansowanie większej ilości organizacji, ale zapewnienie katalitycznego finansowania, aby osiągnąć zasadę 50/50: pomóc grupom organizatorskim osiągnąć pięćdziesiąt procent ich finansowania z filantropii i pięćdziesiąt procent z ich bazy i firm. Aby osiągnąć ten cel, filantropia powinna zainwestować od pięciu do dziesięciu procent swoich funduszy w niezależne programy generowania przychodów organizacji zaangażowanych w realizację misji oraz zmienić priorytety finansowania z kształtowania polityki na budowanie siły”.
Nie jest to jednak tak łatwe. Chodzi bowiem o wykorzystanie lewicowych technik organizowania, aby przejąć i kontrolować instytucje, które postronnym ludziom mogą wydawać się już przejęte i kontrolowane, ale dla nich są niewystarczająco lewicowe. I tak na przykład Farhad Ebrahimi, stojący na czele Chorus Foundation, przeznaczającego swój kapitał w celu „sprawiedliwego przejścia do gospodarki regeneracyjnej w Stanach Zjednoczonych”, uważa:
„Przy teorii zmian opartej na deficycie informacji »organizowanie« zarządu to dość niska poprzeczka. Wysyłamy im kilka lektur, przedstawiamy interesującą prezentację i prowadzimy intensywną rozmowę. To wszystko jest dobre i słuszne, ale co z mapowaniem władzy w zarządzie, rozwijaniem przywództwa poszczególnych członków zarządu w celu zakwestionowania skonsolidowanej władzy i inwestowaniem nie tylko w ich edukację, ale także w ich umiejętności i relacje? Zgodni członkowie zarządu są dobrzy. Zgrani członkowie zarządu, którzy potrafią przemawiać z mocą, kiedy są potrzebni, są wspaniali. A członkowie zarządu, którzy potrafią przemówić z mocą i zorganizować swoich kolegów, aby robili to samo, są fantastyczni.
[…] Moją własną aspiracją jest wykorzystanie filantropii rodzinnej jako taktyki reparacji, z dość dużym zastrzeżeniem, że wymaga to wyraźnego zakwestionowania tego, co słowa takie jak „filantropia” czy „inwestycja” zazwyczaj oznaczają. Uważam też, że koncepcja zadośćuczynienia w jej najpełniejszym znaczeniu będzie wymagała przemyślenia aspektów całej naszej ekonomii politycznej – nie tylko „spłacenia długu” w ramach obecnego systemu. Nie ma sprawiedliwości na skalę w ramach rasowego kapitalizmu.
Filantropia w jej konwencjonalnym rozumieniu jest produktem rasowego kapitalizmu”.
To jednak dość łagodny przykład tego, jaki kierunek przybiera obecnie lewicowa filantropia. Jednak określenie „rasowy kapitalizm” będzie zapewne często powtarzane w najbliższej przyszłości, używane z taką samą częstotliwością, jak do niedawna „przywilej”.
Pojęcie „rasowego kapitalizmu” wywodzi się z prac nieżyjącego już teoretyka politycznego Cedrica Robinsona. Jednak Robin D.G. Kelley w 2017 r. na łamach „Boston Review” pokazał, że użyte przez Robinsona wyrażenie wcześniej funkcjonowało do określania apartheidu w RPA, natomiast teoretyk zapożyczył je, by opisać kapitalizm jako taki. We wspomnianym „Forge” idea rasowego kapitalizmu pojawia się kilka razy, szczególną uwagę poświęcono mu jednak w artykule Adriany Rochy i Manishy Vaze. Pierwsza z nich prowadzi Neighborhood Funders Group, a druga jest dyrektorką ds. strategii i programowania w Funders for a Just Economy. W tekście tak opisują swoje poglądy:
„Istnieje wiele ograniczeń w zdolności filantropii do demontażu rasowego kapitalizmu. Dr Ruth Wilson Gilmore opisuje filantropię jako podwójnie skradzione bogactwo. Bogaci gromadzą swoje bogactwo poprzez przymusowe wykorzystanie pracy, ziemi i kultury społeczności Czarnych, rdzennych mieszkańców i ludzi kolorowych, a następnie chronią swoje zyski przed opodatkowaniem poprzez instytucje filantropijne, które zazwyczaj dokonują charytatywnych inwestycji w instytucje, które zostały stworzone, aby im służyć. Instytucje filantropijne od dawna są wykorzystywane do promowania kolonializmu osadniczego, białych norm kulturowych, białej supremacji, hetero-patriarchatu i ideologii chrześcijańskiej. Tworzą one fałszywe poczucie niedostatku i nadmiernego polegania na swoich darowiznach, a poprzez decyzje o tym, kogo finansować, tworzą narracje o tym, kto należy i zasługuje na opiekę. Tymczasem korporacje, których zyski stanowią podstawę instytucji filantropijnych, uchylają się od odpowiedzialności za dobrobyt swoich pracowników w branżach o niskich płacach, oszukują nasz system podatkowy, utrudniają rządowi regulowanie ich działalności i ledwie dokładają się do lokalnych budżetów publicznych.
Większość zarządów fundacji jest reprezentowana przez zamożnych ludzi, którzy mają interes w utrzymaniu status quo. Zarządy mają za zadanie podejmować decyzje inwestycyjne bez zrozumienia potrzeb społeczności lokalnej i bez jakiegokolwiek wkładu ze strony społeczności. Ponieważ większość organizacji non-profit opiera swoją pracę na dolarach fundacyjnych, bogaci są w stanie wykorzystać swoje filantropijne wysiłki, aby uciszyć i zdławić radykalny opór, ruchy i oddolną siłę”.
Dla prawicowych czytelników twierdzenie, że fundacje filantropijne są z natury prawicowe, może wydawać się jedynie żartem. Tymczasem takie stanowiska wysuwane są na poważnie, a najnowsza historia uczy nas, że lewica potrafi wypromować nawet te idee, które brzmią absurdalnie. Zresztą projekt reformy filantropii jest wśród lewicowych działaczy całkiem konkretny i rozbudowany. Rocha i Vaze nie tylko opowiadają się za edukacją, ale także wskazują konkretne instytucje, które mogą pomagać w indoktrynacji albo przekształceniu filantropijnej działalności waszego przedsiębiorstwa, by mogła przyczynić się do demontażu rasowego kapitalizmu. W artykule opisują grupy koleżeńskie i akademickie, które mogą pomóc – czy raczej przyjąć pomocne środki. Zachęcają do finansowania organizatorów i ułatwiania ich pracy np. poprzez integrację z innymi podobnie nastawionymi grupami.
Rocha i Vasa radzą: „Jeśli filantropia nie podejmie działań, by zdemontować rasowy kapitalizm, pozostanie współwinna utrzymywania status quo i nie będzie w stanie sprostać rosnącym potrzebom najbardziej dotkniętych społeczności”. Oczywiście nikt nie chce ponosić za to części winy.
Trzeba jeszcze podkreślić, że to nie jest kwestia kilku wymienionych powyżej z nazwiska osób czy pojedynczych instytucji. Lewica nie ma hierarchicznej struktury, w której na szczycie siedziałaby jedna osoba, Wielki Zły Facet, rządzący wszystkim, co się dzieje poniżej. Jej zdecentralizowany model wydaje się natomiast działać dziś sprawniej niż wspominany na początku prawicowy model Decydującego Człowieka.
Może należy lepiej przyjrzeć się sposobom funkcjonowania lewicy i temu, jak ona sama siebie postrzega. Kto wie, czy takie obserwacje nie doprowadziłyby do wniosku, że tak znany model bohatera pociągającego za swym przykładem zmiany w świecie, wcale nie jest dziś najskuteczniejszy.