David Cayla to ekonomista i wykładowca akademicki. Należy do kolektywu animacyjnego Économistes atterrés (po angielsku określanego jako Appalled Economists). Razem z Coralie Delaume napisał książki „La Fin de l’Union européenne” oraz „10+1 Questions sur l’Union européenne”. Jego najnowsza książka zatytułowana jest „Populisme et néolibéralisme” – „Populizm i neoliberalizm”. Francuski dziennik „Le Figaro” przeprowadził z nim wywiad na temat współczesnych znaczeń suwerenności.
Kiedy światem wstrząsnęła pandemia, prezydent Francji Emmanuel Macron zajął suwerenne stanowisko. Dzisiaj część francuskiej prawicy również domaga się stawiania francuskiego prawa ponad europejskim, aby możliwe było uporanie się z problemem imigracji. Czy znaczy to, że suwerenizm wraca do łask?
Musimy uważać za każdym razem, kiedy jakieś słowo staje się modne. Politycy uwielbiają tę grę – biorą jakieś pojęcie, którym posługiwali się przeciwnicy, i zaczynają używać go w nieco innym znaczeniu. Nie tak dawno temu „suwerenność” została przecież zdegradowana pod naciskiem „szczęśliwej globalizacji”, a dziś proszę – w wielkim stylu powraca w dyskursie.
W książce „Nécessaire souveraineté” nieżyjąca już Coralie Delaume żartowała z tego, w jaki sposób Macron w czasach pandemii używał pojęcia suwerenności, zwłaszcza suwerenności przemysłowej. Najpierw sprzedał połowę Alstomu Amerykanom, potem lotnisko w Tuluzie – Chińczykom. Chantiers de l’Atlantique chciał sprzedać Włochom, a Niemcom wcisnąć drugą połowę Alstomu, ale te dwa ostatnie projekty mu nie wyszły. A później zaczął mówić o suwerenności. O niezależności przemysłowej zaczęto mówić na powrót dopiero wtedy, kiedy okazało się, że Francja stała się niezdolna do produkcji masek, respiratorów i leków, gdy wyszło, jak bardzo jesteśmy zależni od dostaw i zagranicy.
Dzisiaj jego szafowanie suwerennością jest tylko próbą ukrycia tego, jak bardzo krótkowzroczne były jego poprzednie decyzje. To nie jest suwerenność, o której pisał Rousseau. Zaszły tu dwa procesy przez językoznawców określane jako „przesunięcia semantyczne”, drobne zmiany znaczeń.
Pierwsze polega na tym, że Macron koncentruje się na „suwerenności europejskiej”. To w zasadzie stara francuska idea oparta na wizji silnej, niezależnej Europy. Jednak tkwi w niej wewnętrzna sprzeczność. Suwerenność to kontrolowanie danego terytorium przez pojedynczego suwerena. Wspólna suwerenność Unii Europejskiej nie może działać w ten sposób, bo z założenia eliminuje suwerenność narodową.
Oprócz tego Macron mówiący o suwerenności zapomina o demokracji. W systemie demokratycznym suwerenem jest przecież naród. A ponieważ nie ma narodu europejskiego, europejska suwerenność nie może być demokratyczna. Nie mamy nawet prawdziwej przestrzeni do dyskusji czy choćby wystarczająco silnego poczucia przynależności wśród Europejczyków. „Suwerenność europejska” mogłaby tylko oznaczać suwerenność instytucji wspólnotowych albo konsensusów uzyskanych na drodze nie zawsze jasnych negocjacji gdzieś w Radzie Europejskiej.
Tymczasem prawica ponownie zaczęła używać terminu „suwerenność” w jej znaczeniu narodowym, choć i tu pomija się aspekt demokratyczny. Kiedy Michael Barnier, były członek Komisji Europejskiej, sugeruje wyłamanie się spod europejskiego prawa w celu kontrolowania migracji, dąży do zmiany konstytucji i konfliktu z władzami europejskimi, który wyglądałby pewnie podobnie, jak obecny konflikt z Polską.
Zresztą kwestia migracji może jest medialna, ale na co dzień Francuzom ciążą gospodarcze ograniczenia wynikające z traktatów. Dlaczego więc w tych kwestiach nie mielibyśmy odwołać się do narodowej suwerenności? Tyle że to droga w jedną stronę, równie dobrze możemy zacząć demontaż całego prawnego porządku europejskiego w imię suwerenności ludowej. Tylko czy Barnier to właściwy człowiek do przeprowadzenia takich zmian?
Partie, które kiedyś we Francji uważane były za „suwerenistów” (RN, LFI), dzisiaj już nie odwołują się do tych postulatów w prowadzonych kampaniach. Skąd u nich ta zmiana?
Dla mnie nie jest ona żadnym zaskoczeniem. Pandemia mocno wpłynęła na ludzi. Macron czy Barnier mogą mówić o suwerenności, ale nikt im w te hasła nie wierzy. Budująca jest tylko ich pragmatyczna postawa broniąca francuskich interesów. Kiedy jednak o suwerenności mówi Rassemblement National albo France Insoumise, wszyscy wiemy, że w przypadku ich dojścia do władzy oznaczałoby to instytucjonalny kryzys, konflikt z Unią Europejską. Oni też chcą uspokoić społeczeństwo, więc nie mówią już o wyjściu ze strefy euro.
Być może wielu Francuzów podchodzi do Unii sceptycznie albo krytycznie, ale zerwanie z nią byłoby skokiem w nieznane, skokiem bardzo ryzykownym, a tego chcą jeszcze mniej niż Unii. Stąd wyraźna tendencja do łamania zasad unijnych bez atakowania samej Unii.
Czy w najbliższych wyborach prezydenckich możemy się spodziewać kandydata, który będzie miał prawdziwie suwerenne propozycje? Co musiałby zaproponować w swoim programie?
Taki suwerenistyczny program musiałby zakładać głęboką przebudowę francuskich instytucji, ponownego przemyślenia stosunków międzynarodowych i relacji z Unią Europejską, a także transformację francuskiego systemu gospodarczego.
W praktyce realizacja projektu suwerennościowego napotyka na trzy przeszkody. Pierwszą jest przymus zewnętrzny – Francja jest ograniczana w swoim samostanowieniu zarówno przez Unię, jak i NATO oraz niektóre organizacje międzynarodowe. W niektórych kwestiach zresztą stosowanie międzynarodowych traktatów ma faktyczny sens, na przykład, gdy chodzi o walkę z globalnym ociepleniem. Wtedy ograniczenie czy częściowa rezygnacja z suwerenności wydaje się zasadna. Problematyczne staje się to natomiast przy kwestiach wewnętrznych, krajowych, takich jak organizacja usług publicznych, zarządzanie zaporami wodnymi czy polityka budżetowa. Tymczasem traktaty podpisane dziesiątki lat temu także w ich przypadku ograniczają Francję.
Drugą przeszkodą staje się demokracja. Widzimy coraz wyraźniej, że wybory, zwłaszcza wybory prezydenckie, coraz trudniej określać jako wyraz woli ogółu. Obecny wygląd francuskiej sceny politycznej z dużym rozdrobnieniem tradycyjnych partii i wyraźną obecnością skrajnej prawicy oznacza, że jeśli jakiś kandydat w pierwszej turze zbierze ponad 20 proc. głosów, może zwyciężyć z dużą przewagą, mieć znaczną większość w Zgromadzeniu Narodowym, a potem prowadzić politykę zupełnie nie licząc się z opinią publiczną. W odpowiedzi maleje zainteresowanie obywateli polityką i spada frekwencja w wyborach. Nie da się jednak osiągnąć ludowej suwerenności bez silnych instytucji demokratycznych.
Trzecią przeszkodą są natomiast ograniczenie ekonomiczne. Działania polityczne ubrane są dziś w kaftan bezpieczeństwa, na który składa się zglobalizowany i zderegulowany kapitalizm. Suwerenność rynków nie służy dziś woli ogółu. I nie polega to tylko na wytykanych przez lewicę nierównościach czy potrzebie planowania gospodarczego. W pierwszej kolejności chodzi bowiem o możliwość realizacji transformacyjnej polityki gospodarczej przez wyznaczone, uprawnione osoby.
Suwerenistyczny kandydat na urząd prezydenta musiałby więc zaproponować jasny dyskurs obejmujący te trzy przeszkody. Zwykle jednak kandydaci zajmują się jedną, może dwoma z nich, a i tak rzadko o nich mówią. Kiedy w 2017 r. o zakwestionowaniu Unii Europejskiej, remoncie demokracji i wyjściu z neoliberalizmu mówił Jean-Luc Mélenchon, to traktował te tematy osobno, jakby nie były ze sobą powiązane. Tymczasem reforma konstytucyjna może obronić nas przed europejskim porządkiem prawnym, a zakwestionowanie traktatów umożliwia wyjście z neoliberalizmu. Przedstawiony przez niego projekt był po prostu niespójny.
Nie wiem jednak, czy taki prawdziwie suwerenny kandydat zostałby w ogóle wysłuchany albo, czy jako taki zostałby zaprezentowany. Musielibyśmy wcześniej postawić jasne pytania o przyszłość Francji, jej demokrację i gospodarkę. Tymczasem mówimy o problemach społecznych i polityce tożsamościowej.