Wirtualne spotkanie prezydenta Rosji Władimira Putina i prezydenta Stanów Zjednoczonych Joe Bidena nie zażegnało kryzysu militarnego, w którego obliczu stanęła Ukraina. Było jednak dość owocne, ponieważ pokazało nam dwie rzeczy. Pierwsza: że Rosja faktycznie żąda prawnych gwarancji hamujących dalsze rozszerzanie NATO i ograniczających jego możliwości w kwestii rozmieszczenia swoich sił zbrojnych. Wydaje się jednocześnie, że Rosja nie oferuje w zamian niczego konkretnego. A druga rzecz: ujawniono planowane przez Stany Zjednoczone sankcje w przypadku rosyjskiej inwazji na Ukrainę.
Mamy więc nowe informacje, które należy włączyć do debaty na temat reagowania Zachodu na gromadzenie rosyjskich wojsk przy granicy z Ukrainą. Panuje oczywiście konsensus, że kryzys został wywołany przez rosyjskie dążenia do zmiany aktualnej sytuacji i że bezpośrednia militarna konfrontacja Zachodu z Rosją byłaby katastrofą dla każdej ze stron. Jednak właściwy sposób reagowania na poczynania Rosji jest przedmiotem niezgody. Rozmaite stanowiska można obecnie sprowadzić do trzech głównych. Pierwsze zakłada, że Rosja jedynie blefuje. Drugie – że jest realnym zagrożeniem dla Ukrainy i ta powinna pójść na ustępstwa względem Moskwy. Trzecie stanowisko opowiada się za zdecydowaną reakcją Stanów Zjednoczonych i państw sojuszniczych, które powinny zagrozić Rosji i powstrzymać jej agresję.
Zacznijmy od stanowiska, że Rosja blefuje. Wie o tym, że gdyby zdecydowała się przeprowadzić inwazję na Ukrainę, straciłaby sporo – zarówno jeśli chodzi o ofiary, jak i międzynarodowe sankcje. Dlatego Zachód powinien reagować ze spokojem i pewnością. Jedyne, do czego może dojść w takim przypadku, to przypadkowe starcie, a temu zapobiec może skuteczna komunikacja.
Trudno jednak wyjaśnić, czemu Rosja miałaby stosować groźbę tak poważną. Łatwo mówić o różnicach między demonstracją siły i zamiarem jej wykorzystania, ale w prawdziwym życiu te granice nie są tak wyraźne. Jeśli Rosja chce skutecznie zastraszyć kogokolwiek, za jej groźbami musi stać gotowość przeprowadzenia realnych działań wojskowych. Zatem ta teoria nie jest wiarygodna, z pewnością nie jest też uspokajająca.
Druga opcja zakłada, że Rosja faktycznie zagraża Ukrainie. Proponowane rozwiązanie polega tu na wywieraniu nacisku nie na Rosję, ale na Ukrainę, która – zdaniem zajmujących to stanowisko – powinna spełnić rosyjskie żądania. Jest to konieczne do zatrzymania inwazji, w innym wypadku wydaje się ona nieunikniona. Zachód nie może wiele zrobić, by zatrzymać rosyjską agresję, a ewentualne próby sprawią, że konflikt się rozrośnie.
Taka polityka nosi nazwę appeasement. Dawniej była stosowana dość powszechnie – stosowano ustępstwa wobec wielkich mocarstw i uważano, że jest to rozwiązanie rozsądne, a nawet honorowe. Do roku 1939, kiedy stało się jasne, do czego może prowadzić. Dziś jednak sytuacja jest inna, ponieważ żyjemy w erze nuklearnej, należy więc zastanowić się poważnie nad ewentualnymi skutkami tak prowadzonej polityki.
W każdym razie zwolennicy takiego rozwiązania powtarzają zarzut Rosji wobec Ukrainy, która nie zastosowała się do porozumień mińskich zawartych w latach 2014-2015. Zgodnie z nimi siły rosyjskie miały opuścić Ukrainę, pod warunkiem przeprowadzenia wolnych wyborów w regionie Donbasu oraz decentralizacji władzy. Kijów nie zrealizował tych postanowień, a zwolennicy nacisku na Ukrainę uważają, że zastosowanie się do nich pohamuje agresywne zapędy Rosji. Nie jest to jednak tak proste, jak mogłoby się wydawać, ponieważ Ukraina i Rosja znacząco różnią się w interpretacji porozumień mińskich, więc nie chodzi o sam fakt ich realizowania, lecz właściwy sposób.
Zdaniem Rosji do wyborów w Ługańskich i Donieckich Republikach Ludowych w Donbasie, które są zajęte przez separatystów oraz pomagające im siły rosyjskie, powinno dojść jeszcze w momencie trwania rosyjskiej okupacji. W ten sposób Moskwa mogłaby wpływać na wybory – i z tego samego powodu Ukraina domaga się wycofania rosyjskich sił, co pozwoli nie tylko na przeprowadzenie bardziej niezależnych wyborów, ale też odzyskanie kontroli nad granicami Ukrainy. Proces miński został zahamowany właśnie ze względu na te rozbieżności. Rosja jednak nie próżnuje i przyznaje rosyjskie obywatelstwo kolejnym tysiącom ukraińskich obywateli w Donbasie, by silniej podważać przynależność państwową tego regionu.
W tym rozumowaniu mało wiarygodne wydaje się jednak, by Rosja miała zamiar ponieść koszty wojny tylko po to, by zmienić status dwóch regionów. Zwolennicy tego rozwiązania zastrzegają jednak, że jeśli Moskwa nie osiągnie swego celu na drodze dyplomatycznej, może zdecydować się na agresję militarną sięgającą głębiej na terytorium Ukrainy. Nie do końca wiadomo, czemu miałaby nagle zmienić swoje cele, skoro zadowoliłoby ją osiągnięcie znacznie skromniejszych zamiarów w sposób pokojowy.
Gdyby jednak Ukraina przyjęła rosyjską interpretację i zastosowała się do tak rozumianych warunków, nie ma gwarancji, że na tych żądaniach Rosja by poprzestała. Zresztą co innego sugeruje opublikowany w lipcu esej Władimira Putina zatytułowany „O historycznej jedności Rosjan i Ukraińców” i liczący 5 tys. słów. W tym świetle widać wyraźnie, że Ukraina nie jest postrzegana przez prezydenta Rosji jako państwo suwerenne, a esej ten można w zasadzie traktować jako polityczny manifest.
Wygląda więc na to, że Rosji nie chodzi tylko o zmianę statusu Donbasu. Już w 2014 r. w ramach projektu Noworosja zakładano zwiększenie kontroli nad terytorium Ukrainy. Co prawda projekt odłożono rok później, ale nigdy z niego całkowicie nie zrezygnowano. Moglibyśmy zatem spodziewać się dalszych żądań, nawet jeśli porozumienia mińskie zrealizowano by według rosyjskich interpretacji.
Zresztą kolejne żądania widzimy już teraz – na przykład, jeśli chodzi o ograniczenie rozmieszczenia zachodnich wojsk. Nie chodzi nawet o samą Ukrainę – Putin wyraźnie chce mieć wpływ na skład NATO. Nie może tego zrobić przez zmuszanie aktualnych członków do opuszczenia paktu, ale może próbować zablokować jego dalsze poszerzanie. By tego dokonać, może chcieć podważyć wiarygodność układu: jeśli zaatakuje któryś kraj członkowski, najpewniej spośród państw bałtyckich, a inni członkowie nie potraktują tego zgodnie z artykułem V jako agresję na pozostałe państwa, ukaże w ten sposób fasadowość układu i jego nieporadność.
Ten scenariusz stałby się bardziej prawdopodobny, gdyby Rosja przejęła kontrolę nad Ukrainą, zwłaszcza jeśli w ten sposób zdemaskuje amerykański blef w kwestii suwerenności tego państwa. Putin pokazałby w ten sposób, że Zachód nie reaguje zdecydowanie na jego poczynania. Jednocześnie w ten sposób rozszerzyłby się zasięg Rosji, co przełożyłoby się na nowe zagrożenie dla państw sąsiednich należących do NATO: Węgier, Rumunii, Słowacji oraz Polski. Tym samym zwiększyłaby się presja wywierana na Białoruś, umożliwiając integrację militarną zagrażającą z kolei państwom bałtyckim. Rosyjska dominacja na Ukrainie miałaby więc konsekwencje zarówno psychologiczne, jak i militarne dla europejskiego bezpieczeństwa.
W tej sytuacji poważniej brzmi postulat Putina dotyczący udzielenia długoterminowych gwarancji bezpieczeństwa Rosji. Ponad dekadę temu, gdy Rosją kierował prezydent Dmitrij Miedwiediew, Zachód niechętnie podchodził do negocjacji w sprawie europejskiego bezpieczeństwa, dziś niechęć ta jest jeszcze silniejsza, ale Putin jest w stanie zdobyć dużo silniejsze argumenty i lepszą pozycję w tego typu negocjacjach.
Rosja nigdy nie wyznaczała granic swoich ambicji. Nigdy nie stwierdziła, że jej zainteresowanie Ukrainą płynie z historycznych i kulturowych więzi, ale na niej kończą się imperialne aspiracje. Zaakceptowanie roszczeń względem Ukrainy nie może więc dać pewności co do pokojowej współpracy z resztą państw. Z jednej strony to źle, bo pozwala domniemywać, że po Ukrainie Rosja obierze sobie kolejny cel, z drugiej strony jednak pozwala na budowanie bardziej spójnej i stanowczej reakcji dyplomatycznej wśród państw Zachodu.
Rosja obecnie przyjęła wrogą postawę wobec Europy – okazując ją przez manewry morskie i lotnicze, które wymierzyła także w państwa będące poza NATO, jak Finlandia czy Szwecja. Doszło do tego, że w lutym Siergiej Ławrow, rosyjski minister spraw zagranicznych, zagroził Unii Europejskiej zerwaniem stosunków w przypadku nałożenia na Rosję kolejnych sankcji. Ugoda z Ukrainą nie gwarantowałaby zatem poprawy relacji z resztą Europy, przeciwnie – jej ustępstwa mogłyby tylko ośmielić Rosję.
Pozostaje jeszcze trzecie stanowisko, według którego zagrożenie jest realne, ale nie należy stosować wobec niego ustępstw, a politykę odstraszania. Polegałaby ona na wiarygodnych i kosztownych konsekwencjach, jakie miałyby spotkać Rosję w przypadku agresji na Ukrainę. Konsekwencje te przybrałyby wymiar gospodarczy i finansowy. Można się zastanawiać, czy te środki okażą się wystarczające, ale wydaje się, że to właśnie groźba sankcji powstrzymała eskalację agresji na Ukrainę w latach 2014-2015. Widać było wtedy, jak finansowa dominacja USA powstrzymała Rosję, i sukces ten możliwy jest do powtórzenia.
Należy jednak zauważyć, że Rosja próbuje się bronić i na tym polu, na przykład zwiększając swoje rezerwy walutowe, które obecnie stoją na najwyższym poziomie. Niemniej instytucje rosyjskie wciąż prowadzą rozliczenia w dolarach, a elity tego państwa nie mogą się obejść bez zachodnich jurysdykcji przy swoich aktywach. Rząd USA ujawnił, że ewentualne sankcje obejmą wymienialność rubla oraz dotkną rosyjskie banki, co stanowi poważne zagrożenie finansowe. Wcześniejsze sankcje powodowały tylko stopniowo rosnące koszta, tym razem jednak konsekwencje byłyby natychmiastowe i dewastujące dla finansów i gospodarki.
Nie wiadomo tylko, czy Rosja wierzy w realność takich sankcji. Zależy to w głównej mierze od postawy Waszyngtonu, bo Rosja nie ustaje w zabiegach zmierzających do ograniczenia ewentualnych reakcji na jej poczynania na Ukrainie. Zabiegi te z jednej strony sprowadzają się do kolejnych gróźb, z drugiej – do oferowania lepszych relacji. Putin w swoich wypowiedziach nalega na „konstruktywny dialog” ze Stanami, mniej ochoczo budując go z Unią Europejską.
To wyraźna zmiana w rosyjskiej polityce zagranicznej. W czasie zimnej wojny ZSRR dbał o cieplejsze relacje z krajami europejskimi, a USA postrzegał jako swojego głównego wroga. Dzisiaj jest inaczej – wrogo odnosi się do Europy, Stanom proponując konstruktywny dialog i produktywne relacje, choć nie powinniśmy się nabierać na tę iluzję. Rosja chce jedynie uniknąć bardziej radykalnych reakcji ze strony Stanów Zjednoczonych w przypadku kolejnej napaści na Ukrainę.
Waszyngton liczy, że udobruchana Ukrainą Rosja mogłaby dążyć do powrotu do stabilnych relacji z państwami Europy i reszty świata, ale nic na to nie wskazuje. Przeciwnie – rosyjskie ataki cybernetyczne na USA to kolejny argument za tym, by w taką wizję nie wierzyć.
Jeśli Stany nie staną twardo w obronie suwerenności Ukrainy, okażą tym samym brak zdecydowania – i to dużo większy, niż pokazały, wycofując się z Afganistanu. Poza Rosją brak dotrzymania zobowiązań wobec sojuszników z pewnością nie umknąłby także uwadze Chin.
Odpowiedzialnym zachowaniem jest zatem założenie, że Rosja wcale nie blefuje i zagrożenie ponowną agresją na Ukrainę jest realne. Zachód musi ocenić ryzyko płynące z podejmowanych działań, w zależności od tego, czy będą one dążyć do odstraszenia, czy udobruchania Rosji. Jeśli przyjąć, że konfliktu militarnego nie da się powstrzymać, może on łatwo eskalować, a jednocześnie ambicje Rosji ograniczają się do Ukrainy – wtedy zastosowanie się do żądań Moskwy może być dobrym rozwiązaniem. Oznaczałoby to ograniczenie rozszerzania NATO i rozmieszczenia jego sił militarnych, ale dawałoby długotrwałe bezpieczeństwo w Europie.
Niestety zachowanie Rosji i wypowiedzi Putina nie napawają optymizmem potrzebnym do takich założeń. Grożąc użyciem siły, Rosja żąda ustępstw tylko z jednej strony, sama zaś kontynuuje okupację terytorium należącego do Ukrainy. USA i jego zachodni sojusznicy ogłosili wprowadzenie surowych, bezprecedensowych sankcji w przypadku ponownej agresji i wydaje się, że ta oparta na odstraszaniu strategia jest w tej chwili najbardziej skuteczna.