Premier Hiszpanii Pedro Sánchez zwołał dziennikarzy godzinę przed oficjalną konferencją prasową z Olafem Scholzem, nowym kanclerzem Niemiec. Zorganizowane naprędce spotkanie odbyło się nie wewnątrz ogrzewanej sali prasowej, ale w ogrodach Moncloa, mimo panującej w Madrycie stosunkowo mroźnej zimy.
Hiszpańscy dziennikarze uzgodnili wcześniej zadawane pytania, co znaczy, że wszystkie były łatwe dla polityka. To fatalny wynalazek dziennikarskiego konsensusu.
Nic więc dziwnego, że nikt nie oponował, gdy Pedro chwalił się rezultatami hiszpańsko-niemieckiego szczytu. Co to za rezultaty? Po pierwsze – postanowiono zorganizować kolejny dwustronny, hiszpańsko-niemiecki szczyt. Po drugie – postanowiono wzmocnić interakcję między Hiszpanią a Niemcami. Jak uskutecznione zostanie pierwsze postanowienie, łatwo sobie wyobrazić, ale na czym miałaby polegać bliższa interakcja między tymi krajami? Otóż w tym roku to Hiszpania zostanie gościem Targów Książki we Frankfurcie. Sánchez odtrąbił wielki polityczny sukces.
Premier Hiszpanii i nowy kanclerz Niemiec mają ze sobą wiele wspólnego. Na przykład obaj określają siebie jako socjaldemokratów zamiast socjalistów. Jakby wstydzili się terminu „socjalizm”, bo ludzie wiedzą już, co on znaczy. Wobec tego „socjaldemokrata” brzmi lepiej, bezpieczniej.
Sánchez określa kanclerza Niemiec „moim przyjacielem Olafem” (i nie chodzi mu o bohatera z filmu „Frozen”). W swej socjalistycznej przyjaźni z pewnością zgodnie udają, że zależy im na ludzkiej godności, lecz gdy tylko ktoś próbuje ją odzyskać, odchodzą od socjalizmu ku socjaldemokracji. Socjalizm jest dla nich najbardziej atrakcyjny wtedy, gdy stoją za nim dotacje – czyli cudze pieniądze.
Wydaje się, że w tej chwili Olaf i Pedro mają przynajmniej dwa cele wspólne: cyfryzację i zrównoważony rozwój. W oby przypadkach oczywiście stawiają na szeroko zakrojone „inwestycje publiczne”.
Obaj też chętnie wracają do tematu zmiany reguł fiskalnych, czyli Maastricht – ścieżki, którą w 1992 r. zachwalała cała Europa, która miała uchronić nas przed tym, co dzieje się od 2016 r., czyli ekspansywnej polityki monetarnej połączonej z brakiem odpowiedzialności politycznej, a zatem rządów rządzących dzięki nieograniczonej emisji długu publicznego oraz Banku Centralnego skupującego ten dług. Wydawało się, że sytuacja jest w miarę stabilna, dopóki wskaźnik CPI nie przekroczy 5 proc. Cóż, przekroczył.
Sánchez tymczasem nazywa to „stabilnością rachunków publicznych” i uznaje za konieczne.
Obrazu dopełnia stawianie na zieloną energię odnawialną, przy jednoczesnym braku gazu i energii jądrowej.
Zrównoważony rozwój ma charakter publiczny – i za publiczne pieniądze się odbywa. Prywatnie nikt by na niego nie chciał wyłożyć choćby jednego euro. Inaczej z cyfryzacją. Przodują w niej przecież Stany Zjednoczone i tam ma ona radykalnie prywatny charakter.
A jednak problemy pojawiły się, kiedy niemiecki dziennikarz zapytał o sytuację Ukrainy. Państwo to zwróciło się do Niemiec z prośbą o broń. Gdy Angela Merkel była kanclerzem – odmówiła. Co zrobi Scholz? To samo. Sánchez szybko się włączył – najważniejsza jest deeskalacja przemocy. Ukraina poprosiła Niemcy o broń, żeby móc obronić się przed Rosją. Co robią Niemcy (i Hiszpania)? Sugerują jej pacyfizm.
Scholz jest jak Chamberlain w 1938 r., kiedy oddał Sudety Hitlerowi. Przy okazji powiedział o Ukrainie: „Sytuacja jest poważna. Należy zrobić wszystko, co możliwe, aby uniknąć interwencji wojskowej”. Przy czym to „wszystko”, co robi, to grożenie Putinowi sankcjami handlowymi w przypadku inwazji na Ukrainę.
Wisienką na torcie jest twierdzenie premiera Hiszpanii o „nadzwyczajnym poziomie zatrudnienia w naszym kraju” w momencie, kiedy bezrobocie w Hiszpanii jest najwyższe w Europie. Do tego chwali „konsolidację wzrostu gospodarczego”, choć nie wiadomo, o jaki wzrost chodzi, bo Hiszpania jeszcze nie udźwignęła się z gospodarczej zapaści spowodowanej pandemią.
Na koniec wrócił temat mieszkań, czyli planowanej w Hiszpanii ustawy mieszkaniowej i związanego z nią państwowego planu budowy. To jednak zamach na własność prywatną, czego Sánchez nie chce przyznać. A przecież należałoby promować budowę mieszkań subsydiowanych oraz zmniejszyć ilość ograniczeń i obwarowań budowlanych, by mieszkania dla młodych ludzi mogły być budowane sprawniej i taniej. Tymczasem państwo chce zmonopolizować infrastrukturę, a resztę… cóż, resztę zostawi ludziom.