fbpx

"Każdy rząd pozbawiony krytyki jest skazany na popełnianie błędów"

9.3 C
Warszawa
piątek, 29 marca, 2024

"Każdy rząd pozbawiony krytyki jest skazany na popełnianie błędów"

Jakie znaczenie dla Europy ma Sahara, gdy rozkręca się konflikt na Ukrainie? Analiza „El Confidencial”

„Hiszpania uważa marokańską propozycję autonomii, przedstawioną w 2007 roku, za najpoważniejszą, najbardziej wiarygodną i realistyczną podstawę do rozwiązania tego sporu” – napisał w liście hiszpański premier Pedro Sánchez. Można się zastanawiać, czemu takie stanowisko pojawiło się dopiero teraz (lub czemu w ogóle Sánchez zabrał głos w tej sprawie). Odpowiedź jest dość prosta – hiszpański rząd chce na wzór USA uznać Saharę Zachodnią za część Królestwa Marokańskiego.

Warto przeczytać

Ale czemu właśnie teraz? Konflikt na Saharze jest w stanie uśpienia od ostatnich trzydziestu lat – po co do niego wracać, skoro za kolejne trzydzieści lat może sam wygasnąć? Bruksela rocznie przekazuje na pomoc humanitarną w tym regionie 10 mln euro – w unijnej perspektywie to drobiazg, nawet kolejne 5,5 mln euro, które przekazuje hiszpańska organizacja AECID, nie jest znaczącym dla tego kraju wydatkiem. ONZ wydaje 60 mln dolarów na finansowanie niebieskich hełmów MINURSO patrolujących ten region, chociaż właściwie nie wiadomo po co, a saharyjscy uchodźcy w Tindoufie dostają od Światowego Programu Żywnościowego 20 mln dolarów co roku. Jeszcze 44 mln dolarów dokłada Wysoki Komisarz ONZ, czyli rocznie daje to jakieś 140 mln dolarów. Dla podatnika może się wydawać to dużo, ale w gospodarczej czy politycznej skali to niewiele – równowartość mniej więcej 24 pocisków Iskander, które Rosja wystrzeliwuje na Ukrainę każdego dnia.

Te pociski zresztą podniosły alarm w Europie. Przypomniały, że wojna na Ukrainie trwa i nawet jeśli państwo to nie zostanie wasalem Rosji, to konflikt najprawdopodobniej ciągnąć się będzie latami. A jeśli Rosjanom nie uda się odsunąć od władzy Putina, nim ten doprowadzi kraj do bankructwa, czeka nas kolejna zimna wojna. I jak poprzednio – sprzyjać ona będzie eskalacji dawnych konfliktów.

Konflikt saharyjski był zresztą takim klasycznym produktem minionej zimnej wojny. Z lokalnej perspektywy Maroko dążyło do włączenia Sahary w faktyczne granice swojego królestwa, choć przez wieki taka przynależność była raczej teoretyczna. Do tego dochodziła kwestia rybołówstwa, a także kopalni fosforytów. Front Polisario odmawiał jednak przyjęcia flagi reżimu, który zdradził saharyjskie dążenia antykolonialne w 1958 r., choć wcześniej przez lata okazywał im wsparcie, w wyniku czego od francusko-hiszpańskich karabinów maszynowych w operacji Teide/Ecouvillon zginęło wielu ludzi.

Przeczytaj także:

Obie strony konfliktu znalazły zagraniczne wsparcie. Rabat od lat 60. otrzymywał miliony dolarów, a także rakiety przeciwczołgowe i myśliwce z USA, teoretycznie, żeby móc bronić się przed Algierią, będącą wtedy na sowieckiej orbicie (i otrzymującej od Moskwy jeszcze większą ilość wojskowego sprzętu). Front Polisario zajmował w tej grze niefortunną pozycję. Gdyby osiągnął swoje cele, powstałaby rozległa, choć prawie niezamieszkała republika Sahrawi – i byłaby ona protektoratem Algierii. Wybrzeże Sahrawi nadawałoby się zaś idealnie do założenia radzieckiej bazy morskiej – bardzo wtedy potrzebnej związkowej marynarce. W każdym razie takiego scenariusza obawiał się Waszyngton i dlatego wspierał Rabat w działaniu przeciwko Frontowi Polisario.

Kiedy rozpadł się Związek Radziecki, mogło się wydawać, że i ten konflikt uda się zażegnać przez negocjacje. Najlepszym rozwiązaniem wydawało się referendum, ale wszyscy się spodziewali, że mieszkańcy regionu opowiedzą się za niepodległością, więc Rabat nigdy się na to nie zgodził. Waszyngton miał wtedy okazję do stworzenia własnego państwa satelitarnego, ale nie podjął tej próby. Algieria jednak utrzymała swoje poparcie dla Frontu Polisario, który przecież skutecznie szkodził ich sąsiadowi i rywalowi – Maroko wydawało wiele pieniędzy (i środków dyplomatycznych) na utrzymanie kontroli nad terytorium Sahrawi.

I choć te wydatki z pewnością spowalniają rozwój Maroko, to kosztują sporo także Algierię. Portal Algeriepart oszacował, że algierski rząd każdego roku wydaje z budżetu około 1,3 mld dolarów na wsparcie Frontu Polisario, utrzymując funkcjonowanie Saharyjskiej Arabskiej Republiki Demokratycznej (SADR).

Na wzór Waszyngtonu

Donald Trump – który w trakcie swojej kadencji często odkopywał sprawy, którym inni politycy nie chcieli poświęcać uwagi – wpadł na pomysł nowego wykorzystania saharyjskiego konfliktu: uznał oficjalnie suwerenność Maroka, ale kosztem tego miało być nawiązanie przez Rabat stosunków dyplomatycznych z Izraelem. Joe Biden utrzymał uznanie poprzedniego prezydenta, tak samo też zachował amerykańską ambasadę w Jerozolimie czy pozostawił adres amerykańskiego konsulatu w Dakhli na oficjalnej stronie rządowej (choć z dopiskiem „w trakcie otwierania”). Dzięki temu widzimy, że te działania nie były tylko kaprysem Donalda Trumpa, ale elementem szerszej polityki Waszyngtonu.

W Paryżu zwykle elegancko milczano, czym przykrywano zdecydowane poparcie Rabatu. Może tylko Jacques Chirac w 2001 r. nazwał Saharę „południową prowincją Maroka”. Jednak w styczniu 2021 r. prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier napisał list do marokańskiego króla – zapewniał w nim, że plan autonomii dla Sahary uważa za element „poważnych i wiarygodnych wysiłków” Maroka oraz „dobrą podstawę do porozumienia”, czyli użył dość podobnych, może tylko trochę bardziej stonowanych słów, jak premier Hiszpanii.

Tylko że rola Niemiec w tym konflikcie jest niewielka. Hiszpania ma o wiele większe znaczenie – nie tylko jako moralny strażnik Sahary, ale przede wszystkim jako gospodarz relacji między Unią Europejską i Marokiem. Ale Rabat używa wszystkich sztuczek, by realizować swoje interesy: od fali imigrantów (co skopiował od Erdogana, a co działa tylko ze względu na absurdalną politykę imigracyjną Unii) po zamknięcie granic Ceuty i Melilli. W odpowiedzi jednak nie można zablokować marokańskich szlaków handlowych, bo ciężarówki przejeżdżające z Tangeru do Algeciras zwykle kierują się do Francji.

Brama do Afryki

Taka sytuacja utrzymywała się w momencie, kiedy Rosja postanowiła uderzyć pięścią w stół. W Brukseli uświadomiono sobie nagle, że jeśli nie liczyć Atlantyku, to Europa ma w zasadzie trzy bramy na resztę świata: pierwsza – wschodnia – to Moskwa, za którą jest cała Azja; druga – południowo-wschodnia – nazywana dawniej Wysoką Bramą, prowadzi na Bliski Wschód; za trzecią – południową – rozpościera się Afryka.

Unia nie może pozwolić sobie na konflikt ze strażnikami wszystkich tych trzech bram naraz. I chociaż Afryka nie stanowi obecnie ani istotnego rynku dla unijnych towarów, ani nie jest dla Europejczyków ważnym dostawcą, to ta sytuacja może się przecież zmienić. Zwłaszcza gdy stosunki ze Wschodem ulegają ciągłemu oziębianiu. Warto chyba nie oddawać całego kontynentu chińskim wpływom. Albo nawet rosyjskim, bo przecież Rosja działa od Mali po Mozambik. Znów – po 140 latach – zaczyna się wyścig o Afrykę i Europa powinna w nim wystartować.

Tymczasem Francja traci afrykańskie wpływy po tym, jak rok temu w lutym Mali zażądało wycofania się francuskich sił i weszło w sojusz z Rosją. Jednak warto patrzeć dalej – na południu Nigeria ma dziewiąte pod względem wielkości złoża gazu. Można go doprowadzić do Europy, jeśli gazociąg poprowadzi się przez Niger i Algierię. Takie pomysły już zresztą były, a pewnie i teraz znajdą się inżynierowie, szacujący na zlecenie rządów koszt i czas potrzebny na realizację takiego przedsięwzięcia. Tyle tylko, że utrzymanie rurociągu na pustyni, która jest miejscem walki o wpływy rozmaitych reżimów, bojowników, mafii przemycających migrantów, dżihadystów itd., jest wielce problematyczne. Dlatego w interesie Europy leży stabilna i pokojowa Afryka – a przynajmniej jej północna część. Rozwój gospodarczy tego kontynentu jest też konieczny dla stworzenia rynku zbytu europejskich towarów. W rozwoju tym ważną rolę mogłyby odegrać demokracja i prawa człowieka, ale Chinom i Rosji na tym nie zależy, więc nie można tego traktować w kategoriach koniecznych warunków.

Gaz z południa

W połączeniu z Afryką mógłby pomóc plan marokańskiego króla Mohammeda VI. Wielu uważa go za karkołomny, ale może wcale taki nie jest – gazociąg z Nigerii do Kadyksu, biegnący wzdłuż całego wybrzeża Afryki, łączący dwanaście krajów. Odcinek przez Benin i Togo do Ghany, liczący 600 km, jest już gotowy. Pozostało jakieś… 5 tys. km. To drogi projekt. Rurociąg transsaharyjski kosztowałby jakieś 13 mld dolarów, ale projekt Mohammeda VI szacuje się na prawie dwa razy tyle – 25 mld dolarów. Jednak dodatkowe korzyści są tu znaczące: nie można pominąć, że w wyniku budowy tego gazociągu doprowadzono by energię i pobudzono rozwój gospodarczy w każdym kraju, przez którego teren biegłyby rury.

Takie przynajmniej są założenia Rabatu, który od dziesięciu lat inwestuje nie tylko w dyplomację, ale i gospodarkę za swoją południową granicą. To wciąż mały rynek, który stanowi 7,7 proc. marokańskiego eksportu, ale żaden kraj europejski nie wykorzystuje go lepiej – dla Hiszpanii czy Francji Afryka Subsaharyjska to rynek zbytu jedynie 2 proc. eksportowanych towarów.

Sytuacja jednak zmieni się, kiedy Afryka Zachodnia bardziej się rozwinie. Jeśli społeczeństwo stanie się bogatsze, a warunki jego życia ulegną poprawie – powstaną lepsze rynki lokalne. Trzeba tylko zapewnić mieszkańców, że pozostanie w kraju to lepszy pomysł, niż ryzykowanie życia w emigranckiej loterii.

Jednak do tej Afryki przyszłości prowadzi droga przez Maroko – a zwłaszcza przez Guerguerat, zagubiony posterunek na granicy między Saharą Zachodnią a Mauretanią. Czyli w zasadzie między Marokiem a Mauretanią, kilkanaście kilometrów pod kontrolą Frontu Polisario. Tylko w ten sposób można dostać się drogą z Tangeru na resztę kontynentu. I właśnie tutaj w listopadzie 2020 r. pojawiły się kolejne napięcia: Rabat wylał asfalt na fragment drogi, który leżał poza ich strefą kontroli. Celem było ułatwienie przejazdu ciężarówek, ale Front Polisario zorganizował protesty. Widać na tym przykładzie, że lokalny konflikt wcale nie został rozwiązany i nie da się tu działać jakby nigdy nic.

Zatem przed europejskim otwarciem na Afrykę – do którego Unia niespecjalnie się spieszy – należałoby ten konflikt rozwiązać. Rosja już próbuje zajmować strategiczne pozycje w Afryce Zachodniej. W Sahelu dojrzewa pokolenie wychowane na micie dzielnego wojownika i alternatywie wolności lub śmierci. Będzie ją bardzo łatwo wykorzystać do politycznych gier. I kiedy wojna na Ukrainie przycichnie, Sahara może stać się nową areną starć.

Lecz nawet gdyby Moskwa całe swe pieniądze wydała na Front Polisario, jego zwycięstwo jest mało prawdopodobne – tak samo, jak przed czterdziestoma laty. Nie zmienia to faktu, że w ten sposób Rosja może blokować kolejną bramę Europy na świat – tym razem świat południowy. Dlatego europejscy przywódcy – w Paryżu, Madrycie czy Berlinie – powinni brać wzór ze Stanów Zjednoczonych i nawiązywać silniejsze sojusze z Marokiem, uwzględniając przy tym Saharę.

Można też rozważyć inną drogę. Przyznać niepodległość Saharze Zachodniej, a później ustanowić Unię Maghrebu z Marokiem, Saharą Zachodnią, Mauretanią, Algierią i Tunezją, która wzorowana byłaby na europejskim modelu. Skoro zniesiono by cła i otwarto granice, czemu nie uznać autonomii tych regionów i nadać im własną tożsamość oraz zaprosić do ONZ? Cóż, w latach 80. XX wieku to samo pytanie dotyczyło Kraju Basków oraz Irlandii Północnej. Nie udało się wtedy – nie uda i teraz.

Musząc wybierać między Marokiem a Algierią, Europa wybiera pomiędzy bramą do Afryki a dostawcą gazu. Jednak, jeśli opowie się po stronie Maroka, nie straci algierskiego gazu, bo godziłby tym w swój interes (90 proc. przychodów tego państwa pochodzi z węglowodorów).

W zasadzie podobnie możemy powiedzieć o bramie południowo-wschodniej. Kiedy na horyzoncie pojawia się Putin, silniejszy sojusz z Turcją powinien pomóc nie tylko Europie, ale też Turcji – przy poprawie swoich relacji z Izraelem, przynajmniej do stopnia umożliwiającego budowę gazociągu ze wschodniego wybrzeża Morza Śródziemnego przez Anatolię do Europy. Unikanie konfrontacji może być teraz najlepszym wyjściem – a kto wie, może za rok tureccy wyborcy zagłosują na lepszego reprezentanta? To jest możliwe.

Nie jest za to możliwe w królestwie Maroka, bo błękitną krew trudniej zmienić niż głos ludu. Ale jeśli otworzymy tę południową bramę Europy, może wpadnie przez nią trochę świeżego powietrza.

Więcej artykułów

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz komentarz!
Wpisz imię

Najnowsze artykuły

Translate »