fbpx

"Każdy rząd pozbawiony krytyki jest skazany na popełnianie błędów"

0.3 C
Warszawa
piątek, 19 kwietnia, 2024

"Każdy rząd pozbawiony krytyki jest skazany na popełnianie błędów"

Dwa tygodnie w rosyjskiej niewoli

4 marca, niedługo po opublikowaniu doniesień z pierwszych dni wojny, zaginął mieszkający w Kijowie dziennikarz internetowego portalu „Breaking Defense” Reuben Johnson. Jak się okazało, przez dwa tygodnie był przetrzymywany w niewoli przez rosyjskich żołnierzy. Gdy wreszcie znalazł się bezpieczny w Polsce, przekazał szczegółową relację z pierwszej ręki na temat inwazji i postępowania okupantów.

Warto przeczytać

Fort Lauderdale (Floryda): Siedząc 12 pięter nad plażą i patrząc na Ocean Atlantycki, trudno uwierzyć, że kilka tygodni temu byłem więźniem rosyjskiej armii, oraz że jakimś cudem jeszcze żyję.

4 marca razem z moim partnerem udaliśmy się na stację kolejową w celu złapania pociągu ewakuacyjnego z Ukrainy. Jednak w pobliżu miast Irpin i Bucza nasz samochód wpadł w zasadzkę rosyjskiego oddziału. Żołnierze celowo ukrywali się poza zasięgiem wzroku kierowców. Zanim się zorientowaliśmy, auto zostało ostrzelane z karabinu maszynowego. Udało nam się przeżyć, mimo że pociski przebiły podwozie i rozbiły szyby.

Po pierwszych salwach wyskoczyliśmy z samochodu, który stoczył się ze wzgórza i rozbił na dole. Rosyjscy żołnierze nie zawracali sobie głowy sprawdzaniem, kim jesteśmy i w jakim znajdujemy się stanie, tylko dopadli szczątków pojazdu i zaczęli grzebać w naszych plecakach i walizkach. W tym czasie dwóch lub trzech kazało nam opuścić schronienie, do którego uciekliśmy. Trzymali nas na muszce. Ukradli wszystko, co wpadło im w ręce: pieniądze, jakie miałem przy sobie na edukację syna, komputery, dyski twarde, wszystkie nasze iPhone’y, nawet okulary przeciwsłoneczne, perfumy i ubrania. Zabrali mi też złoty pierścionek, który posiadałem od 25 lat i który zamierzałem podarować synowi na zakończenie studiów.

Przeczytaj także:

Nasz kierowca został tymczasowo zatrzymany i później zwolniony, nas natomiast przewieziono na jedną noc do lasu w pobliżu Kijowa. Następnego dnia zostaliśmy przetransportowani do podziemnego bunkra i umieszczeni w brudnym i wilgotnym pomieszczeniu bez dostępu do bieżącej wody, toalety i ogrzewania. Przez dwa tygodnie mieszkaliśmy w tej dziurze, pozbawieni kontaktu ze światem zewnętrznym i jakichkolwiek informacji o tym, jak przebiega wojna. A przede wszystkim nie mieliśmy pojęcia, jaki będzie nasz los.

Owa niewiedza pod pewnymi względami była korzystna. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z horroru zbrodni wojennych, do jakich doszło w innych częściach kraju. Choć już wtedy pojawiały się oznaki tego, co miało nadejść. W naszym więzieniu uzyskaliśmy wiele pośrednich wskazówek, że inwazja na Ukrainę stała się upokarzającym spektaklem, a natychmiastowe zwycięstwo, którym chwalił się Kreml przed rozpoczęciem agresji, zamieniało się w ciąg żenujących porażek na polu bitwy. Wiedzieli o tym także żołnierze w bunkrze.

Lecz wydarzenia na zewnątrz nie miały na nas wpływu przez te dwa tygodnie niewoli. Przez ponad 300 godzin, gdy tylko nie spaliśmy, widzieliśmy w rogu strażnika z AK-47 i zastanawialiśmy się, czy tym razem lufa karabinu nie zostanie skierowana w naszą stronę.

Pod ziemią w Hostomlu

Bunkier, w którym nas przetrzymywano, mieścił się na terenie podkijowskiego lotniska Hostomel, przez wiele lat stanowiącego bazę operacyjną dla towarowych linii lotniczych Antonowa. Znajdował się tu także jedyny istniejący egzemplarz największego samolotu świata – sześciosilnikowego An-225 Mrija. Został on jednak zniszczony już w pierwszych dniach wojny. Przywrócenie mu sprawności kosztowałoby obecnie od 350 do 500 mln dol., jeśli w ogóle byłoby to możliwe bez budowy od podstaw nowej maszyny. O zniszczeniu An-225, mimo jego postoju w specjalnym hangarze, z dala od głównych pasów startowych, mogliśmy się przekonać już pierwszego dnia pobytu w więzieniu. Rosjanie starali się przejąć kontrolę nad Hostomelem, aby zdobyć pasy startowe i sprowadzić w ten sposób dodatkowe siły inwazyjne. Ale tak jak to miało miejsce w innych bitwach, ostrzał i użycie ciężkiej broni, mało precyzyjnej i celnej, skończyło się głównie niepotrzebnymi zniszczeniami. Wywiad rosyjski nie docenił też liczebności sił ukraińskich broniących lotniska, co spowodowało, że ich pierwsze jednostki szturmowe zostały wyparte, a operację określono mianem „rosyjskiej katastrofy lotniczej”. W trakcie intensywnej batalii doszło do uszkodzenia pasów startowych, przez co nie nadawały się do użytku. Mogłem zobaczyć dewastację największego samolotu oraz lotniska, gdy mnie przewożono. Dopiero później zawiązano mi oczy i wprowadzono do podziemnego bunkra, w którym spędziłem kolejne dni.

Niezdolność do zdobycia lotniska w nienaruszonym stanie była wymownym symbolem niezdolności Moskwy do spełnienia choćby jednego, głównego wymogu planu wojennego, spośród tych ogłoszonych na początku inwazji. Operacja miała trwać do końca lutego, ale kiedy trafiłem do placówki w Hostomlu, był już marzec, a wojska rosyjskie nie zdobyły ani jednego większego miasta. A straty armii Putina w ludziach i sprzęcie znacząco przewyższały najbardziej pesymistyczne początkowe szacunki.

Nigdy nie pozwolono nam zobaczyć, co dzieje się poza pomieszczeniem, w którym byliśmy przetrzymywani. Mogliśmy za to wiele usłyszeć. W pokojach po drugiej stronie korytarza znajdowało się centrum łączności odbierające przez cały dzień transmisje radiowe i telefoniczne. Elektroniczne dźwięki sygnalizujące nadchodzącą wiadomość były jak budzik oznajmiający nam, że w bunkrze rozpoczął się kolejny dzień pracy.

Słyszeliśmy też niepokojące krzyki i deliryczny bełkot rannych żołnierzy. Rosjanie zorganizowali tam centrum opatrunkowe, w którym opatrywano rannych i przygotowywano ich do transportu do właściwego szpitala polowego. Często też pojawiał się dźwięk odwijania taśmy z „zaklejarki”, oznaczający pakowanie zabitego do worka na zwłoki.

Nawiązaliśmy jednak nić porozumienia z pilnującymi nas żołnierzami oraz personelem medycznym, który leczył mnie na nadciśnienie. Zachowywali się zupełnie inaczej niż przesiąknięta propagandą kadra dowódcza. Większość z nich była młoda i nigdy wcześniej nie wyjeżdżali poza granice Rosji, a inwazja w Ukrainie była ich pierwszą „wycieczką zagraniczną”, z której wielu nie wydawało się zadowolonych. Po paru dniach zaczęli przyznawać, że przed opuszczeniem ojczyzny otrzymali kilka wariantów tej samej wiadomości: „Będziemy na Ukrainie maksymalnie cztery do pięciu dni, a potem zostanie podbita i wrócimy do domu”. Gdy konflikt przeciągnął się do połowy marca, stało się dla nich jasne, że powrotu w najbliższym czasie nie będzie. Zostali też odcięci od wszelkich kontaktów z rodzinami. Nie posiadali przy sobie telefonów komórkowych ani innego sposobu, by skontaktować się z najbliższymi, inaczej, niż żołnierze walczący w terenie, którzy dzwonili do znajomych, żeby pochwalić się, ilu zamordowali Ukraińców czy ile kobiet zgwałcili.

Życie nad podziemnym schronem toczyło się pod ciągłym ostrzałem. Stanowiło to dowód, że wbrew temu, co wmawiano rosyjskim żołnierzom przed agresją, ukraińskie wojsko nie było takim popychadłem. Zdarzały się bombardowania, ataki moździerzowe, ale też długotrwałe i skoncentrowane ostrzały artyleryjskie i to o każdej porze dnia. W niektórych momentach słychać też było strzały z broni ręcznej, co wskazywało na bezpośrednią walkę w pobliżu lotniska. W trakcie jednego z ataków na bunkier pilnującym nas strażnikom wydano dodatkowy zestaw kamizelek kuloodpornych. Wyglądało na to, że Rosjanie spodziewali się, że lotnisko Hostomel wraz z bunkrem zostaną opanowane przez ukraińskie siły, a w korytarzach dojdzie do walk wręcz.

Przez te dwa tygodnie kilkakrotnie słyszeliśmy, że nasze uwolnienie niedługo nastąpi, ale ta obietnica wydawała się, co najwyżej złudną nadzieją. Nic z tego, co nam mówiono od chwili uwięzienia, okazało się prawdą. Zakładaliśmy, że to przejaw braku profesjonalizmu rosyjskiej armii lub rodzaj chorej wojny psychologicznej. Jednak niespodziewanie 14 dni po porwaniu przyszło dwóch żołnierzy i oznajmiło nam, że zostaliśmy zwolnieni i musimy natychmiast wyjechać. Kiedy zapytaliśmy o rzeczy osobiste, które obiecano nam zwrócić, strażnicy powiedzieli, że może uda się je wysłać innym pojazdem do miejsca naszego zwolnienia. Jak się można domyślać, nigdy więcej ich nie zobaczyliśmy.

Przewieziono nas do innego budynku poza terenem Hostomla, gdzie zostaliśmy pozostawieni na noc. Spaliśmy tam na metalowych krzesłach, przekonani, że następnego dnia przewiozą nas na jakieś przesłuchanie lub do więzienia w Rosji. Lecz rzeczywistość okazała się tak samo chaotyczna i niezorganizowana, jak cała inwazja. Po czterech godzinach jazdy przez czarnobylską strefę promieniowania bezceremonialnie wyrzucono nas na poboczu drogi. Żołnierz wskazał kierunek i powiedział: „Białoruś jest w tamtą stronę. Powinniście zacząć iść”. Po dotarciu na miejsce i serii niekończących się pytań białoruskich służb o to, co spotkało nas na Ukrainie, zostaliśmy zabrani do Czerwonego Krzyża. Następnie przewieziono nas do sanatorium w Homlu, drugim co do wielkości mieście na Białorusi, gdzie po raz pierwszy od dwóch tygodni wzięliśmy prysznic. Następnego dnia pojechaliśmy pociągiem do Brześcia, na granicy z Polską, a stamtąd do Terespola, gdzie wsiedliśmy do autobusu jadącego do Warszawy.

Przez kolejne kilka tygodni pomagali nam nasi polscy przyjaciele. Staraliśmy się jakoś odbudować fizycznie i psychicznie oraz pogodzić się z tym, co się wydarzyło również w kontekście kraju, który od dziesięcioleci nazywam domem. W końcu zdecydowaliśmy się na powrót do USA. Nie powiedziano nam, dlaczego zostaliśmy zwolnieni, lecz później dowiedzieliśmy się, że za kulisami pracowało na to wiele osób.

Byliśmy szczęściarzami, co doceniamy zwłaszcza teraz, gdy wiemy, że tysiące Ukraińców jest deportowanych do Rosji, a nieznana liczba cywilów leży w masowych grobach, jako ofiary straszliwych rosyjskich zbrodni wojennych. Być może, za sprawą Putina i jemu podobnych, ich historie nigdy nie zostaną opowiedziane.

Dlaczego inwazja okazała się porażką

Jeszcze zanim zostałem zatrzymany, widziałem zalążki niepowodzeń armii agresora niemal w każdym aspekcie tego konfliktu. Po dwóch tygodniach w niewoli kilka kwestii stało się jasnych.

Po pierwsze: nierealistyczne oczekiwania. Wszyscy wojskowi rosyjscy, z którymi rozmawiałem, twierdzili, że powiedziano im: „Ukraińcy spasują, poddadzą swoje pozycje i zanim się obejrzycie, wrócicie do domu”. W miarę upływu czasu stało się dla putinowskich żołnierzy oczywiste, że ich przełożeni nie mieli pojęcia o prawdziwych możliwościach obronnych Ukrainy. Przedłużająca się wojna ma przez to negatywny wpływ na skuteczność bojową Rosjan.

Jak poinformowało ukraińskie źródło wojskowe, cytowane przez tamtejszą państwową służbę informacyjną, jeden z rosyjskich dowódców czołgów, znany jedynie pod pseudonimem „Misza”, powiedział Ukraińcom, że przekazał im swój pojazd, ponieważ „Jego koledzy z załogi uciekli do domu, zostawiając go w tyle i nie widział sensu dalszej walki”. Ten sam żołnierz poinformował też, że nie może wrócić do domu, ponieważ dowódca zagroził, że go zastrzeli i uzna za zaginionego w walce. Jego zdaniem w rosyjskich jednostkach „praktycznie nie ma zapasów żywności, a zarządzanie jest chaotyczne. Poziom demoralizacji jest ogromny”. Nie dziwi więc, że w tak fatalnych warunkach inna jednostka zbuntowała się, a jeden z żołnierzy zmiażdżył nogi dowódcy czołgiem, po czym pozostawił go, by się wykrwawił i umarł.

Po drugie: brak racjonalnych i zdefiniowanych celów: Strona rosyjska nie potrafi określić żadnych sensownych i realnych celów prowadzonych działań. Moje własne doświadczenia z niewoli pokazują, że o ile żołnierze niższych szczebli otwarcie mówili o swoich obawach i zakłopotaniu, o tyle oficerowie byli powściągliwi, a próba rozmowy z nimi na temat tego, o co chodzi w tej wonie, była daremna. Złość wywoływała u nich nawet próba sugestii, że sankcje oraz pomoc militarna Ukrainie to działania podjęte przeciwko Putinowi i inwazji. Ta wściekłość wydawała się raczej efektem długotrwałego prania mózgu niż profesjonalnej oceny wojskowej, a dialog kończył się zawsze tak samo: litanią osobistych i politycznych pretensji, tych samych, które rosyjski prezydent forsował w kontaktach ze światowymi przywódcami, takimi jak prezydent Francji Emmanuel Macron.

Podsumowując retorykę uzasadniającą inwazję: cały świat jest przeciwko Rosji i od wieków nie ma ani jednego narodu, który nie wyrządziłby krzywdy temu krajowi i jego mieszkańcom. Dlatego konieczne stało się „zdemilitaryzowanie i zneutralizowanie Ukrainy”, aby zapobiec „ludobójstwu ze strony kijowskiego reżimu”. To uzasadnienie zupełnie ignoruje fakt, że demokratycznie wybrany prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski jest Żydem i kilku jego krewnych zginęło w Holokauście.

Twierdzenie Putina o tym, że ukraiński nazistowski rząd był winny ludobójstwa, potępił m.in. José Casanova, emerytowany profesor socjologii na Uniwersytecie Georgetown. Jak wyjaśnia: „Rosyjscy propagandziści w cyniczny sposób starają się zdyskredytować ukraińską niepodległość i przejawy tożsamości narodowej, określając je mianem nazizmu. Próbuje im się to wmówić za każdym razem, gdy chcą stworzyć demokratyczne społeczeństwo. Musisz odczłowieczyć drugą stronę, zanim zaczniesz ją mordować, i to właśnie dzieje się teraz”.

Po trzecie: błędy logistyczne i błędy w dowodzeniu: Już na początku inwazji wojsko zgłaszało braki paliwa, amunicji i żywności, jednak niewiele zrobiono, by temu zaradzić. Nawet z ośrodka w Hostomlu, gdzie byłem przetrzymywany, można było dostrzec, że wojska rosyjskie wkroczyły na Ukrainę niewyposażone i nieprzygotowane ani na poziom oporu, jaki stawiali Ukraińcy, ani na czas trwania konfliktu.

Świadczyła o tym nawet nasza jazda ciężarówką w kierunku Białorusi. Była druga połowa marca i wciąż pojawiały się problemy z zaopatrzeniem w podstawowe artykuły jak choćby benzyna. Niewielka grupa pojazdów jadąca tuż za nami niejednokrotnie musiała się zatrzymywać, aby przepuścić kolumny samochodów z cysternami pędzącymi na południe, w stronę Kijowa.

Najwyższe dowództwo też jest pozbawione realnego wsparcia, a w wyniku ukraińskich ataków zginęło już dziesięciu generałów oraz wielu oficerów wyższego szczebla. Wygląda na to, że armia rosyjska zapomniała o nauce, jaką wyniosła z początkowej inwazji na Donbas w 2014 r. i lekcji na temat wrażliwości stanowisk dowodzenia w terenie.

Po czwarte: brak dyscypliny: Jak powiedział kiedyś George Washington: „Nic nie może być bardziej szkodliwe dla służby niż zaniedbanie dyscypliny. To właśnie dyscyplina, bardziej niż liczebność, daje jednej armii przewagę nad drugą”. Nie ma się co dziwić, że to właśnie niemal całkowity jej brak uczynił z rosyjskiej armii upadłego kolosa.

Jedna z wielu relacji, jakie pojawiły się po naszym uwolnieniu, kiedy Rosjanie wycofali się już z okolic Buczy, mówiła o tym, że niektórzy z odnalezionych w masowych grobach cywilów zostali zastrzeleni, gdy po prostu jechali rowerem. Łatwo było w to uwierzyć, bo podobne sceny widziałem na własne oczy, gdy wieziono nas do Hostomla. W niedawno przeprowadzonych wywiadach z rosyjskimi weteranami wojny w Afganistanie zwracali oni uwagę, że grabieże, gwałty i zabójstwa ludności cywilnej to dowód na utratę przez armię wszelkich pozorów zdyscyplinowanej struktury, czyli brak rzetelnego korpusu podoficerskiego, który trzymałby ją w ryzach. To także wojsko, które już podejrzewa, że przegrało.

Zarówno aktywni, jak i emerytowani oficerowie NATO, z którymi miałem okazję rozmawiać w ostatnich tygodniach, podkreślali, że ich zdaniem rosyjska armia nie jest czymś, czego USA i ich partnerzy z NATO powinni się bać. Twierdzą, że gdyby Sojusz zdecydował się na interwencję w Ukrainie, to szybko resztka wojsk rosyjskich zostałaby zmieciona z powierzchni ziemi. Jedynym prawdziwym zagrożeniem militarnym dla Zachodu, z powodu którego kraje Sojuszu wahają się przed podjęciem takiego kroku, jest ewentualna odpowiedź nuklearna Moskwy.

Nawet gdyby NATO nie wkroczyło na Ukrainę, nie wiadomo jakie zasoby militarne pozostały Rosji. Zgodnie z szacunkami wywiadu USA obecnie ponad 75 proc. wojsk już zostało zaangażowanych w tę operację, a siły rozlokowane na całym obszarze Federacji Rosyjskiej są w znacznym stopniu pozbawione możliwości wparcia inwazji.

Paniczne ruchy były wyraźnie widoczne, gdy na początku kwietnia Finlandia ogłosiła, że rozważa członkostwo w NATO. Rosja przesunęła jednostki na granicę z tym krajem, co miało być próbą zastraszenia Helsinek. W rzeczywistości, niektóre z rosyjskich pojazdów, jak system rakietowy obrony wybrzeża K-300P Bastion-P, byłyby bezużyteczne w konflikcie z Finlandią, gdyż na granicy między obydwoma krajami nie ma żadnych akwenów, ani fińskich okrętów wojennych.

Jak stwierdził w rozmowie z Breaking Defense były szwedzki urzędnik ds. obrony: „te pociski zostały wysłane, aby spróbować przestraszyć Finów, ponieważ są to jedyne mobilne wyrzutnie rakietowe pomalowane na zielono, które Putin miał pod ręką. Wszystko inne znajduje się już na Ukrainie. Po zakończeniu obecnego konfliktu prawdopodobnie nie pozostanie wiele z rosyjskich sił zbrojnych”.

Inwazja na Ukrainę okazała się jednym z najbardziej kolosalnych błędów we współczesnej historii. Przez ostatnie dwa miesiące oczekiwania na jej „pomyślne” zakończenie systematycznie malały, a obecna definicja zwycięstwa sprowadza się do tego, że siły agresora są w stanie co najwyżej powiększyć kontrolowany przez siebie obszar we wschodnim Donbasie. Jeśli jednak międzynarodowa koalicja nadal będzie skutecznie wspierać Ukrainę, to nawet te skromne cele mogą pozostać poza zasięgiem.

Wszelkie spostrzeżenia, jakie wyniosłem z tych dwóch tygodni niewoli, nie były jednak warte koszmarów i wspomnień, jakie mnie prześladują. Mogłem jednak zrozumieć realia, w jakich przyszło działać rosyjskim wojskom. A rzeczywistość jest następująca: inwazja okazała się katastrofą, a jedynym wyjściem dla Ukrainy jest dalszy opór i powstrzymanie zapędów Moskwy.

Nie mogę się doczekać powrotu do mojego domu w Kijowie, kiedy zwycięstwo – jakkolwiek by ono nie wyglądało – zostanie osiągnięte.

Więcej artykułów

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz komentarz!
Wpisz imię

Najnowsze artykuły

Translate »