fbpx

"Każdy rząd pozbawiony krytyki jest skazany na popełnianie błędów"

22 C
Warszawa
środa, 11 września, 2024

"Każdy rząd pozbawiony krytyki jest skazany na popełnianie błędów"

Problemem jest Rosja, nie sam Putin

Putin rozpoczął inwazję na Ukrainę pół roku temu. Zdążyła ona pochłonąć dziesiątki tysięcy istnień i nic nie wskazuje na to, by szybko miała się skończyć. „The Times” zastanawia się, jak w takiej sytuacji współistnieć z Rosją.

Warto przeczytać

Stawka prowadzonych na Ukrainie działań wojennych staje się coraz wyższa. Walki niedaleko elektrowni atomowej w Zaporożu nad Dnieprem sprawiły, że światowi przywódcy zaczęli obawiać się katastrofy nuklearnej – porównywalnej do tej, jaka miała miejsce w Czarnobylu w 1986 r. Tamten wybuch przyspieszył upadek Związku Radzieckiego, unaoczniając liczne wady sowieckiej państwowości. Obecna sytuacja w Zaporożu jest jednak dalekim echem napięć, jakie powstały po upadku ZSRR.

I choć wszystkim członkom międzynarodowej społeczności zależy na jak najszybszym rozładowaniu tych napięć, to musimy liczyć się z tym, że konflikt przeciągnie się na wiele lat. Co oznacza, że trzeba zadać sobie pytanie o to, w jaki sposób Zachód może koegzystować z Rosją.

Wbrew jednej z popularnych obiegowych narracji obecna sytuacja nie sprowadza się do „problemu Putina”. Historia jego kraju ewidentnie pokazuje, że to „problem Rosji” i nie ma co liczyć na jego rozwiązanie wraz z odejściem obecnego prezydenta.

Odroczona przemoc

Źródła obecnego konfliktu tkwią w roku 1991, kiedy Związek Radziecki rozpadł się na 15 republik. Granice były wtedy wyznaczane często w sposób arbitralny, a podział na suwerenne państwa zaczął obowiązywać w zasadzie z dnia na dzień. W tej sytuacji prawie 25 mln etnicznych Rosjan znalazło się nagle w obcym kraju.

Ten rozpad, który zaakceptował Borys Jelcyn, chcąc dzięki temu obalić komunistycznego Gorbaczowa, jednocześnie unikając rozlewu krwi, nie był do końca pokojową transformacją. Mógł się taką wydawać w zestawieniu np. z upadającą Jugosławią, ale dziś widzimy, że przemocy nie uniknięto – jedynie ją odroczono.

Przeczytaj także:

Najpierw krwawą cenę zapłacili Czeczeni, uwikłani w dwie wyniszczające wojny, a druga z nich wzmocniła władzę Putina. Następnie w 2008 r. Rosja zaatakowała Gruzję, pod pretekstem ochrony Osetyjczyków.

Atak na Ukrainę był więc tylko kwestią czasu. To nie tylko duży kraj, ale także terytorium, które dzieliło z Rosją sporą część historii. Chociaż od średniowiecza do czasów Związku Radzieckiego ziemie dzisiejszej Ukrainy były pod różnym władaniem, to przyznać trzeba, że w zasadzie od lat 60. XVI wieku przeważająca ich część była rządzona albo z Moskwy, albo z Petersburga. Po rozpadzie ZSRR Ukraina była także miejscem zamieszkania większości diaspory rosyjskiej, liczącej wtedy 25 mln członków.

Jeszcze w 1989 r., czyli na dwa lata przed rozpadem Związku Radzieckiego, przeprowadzono spis ludności. Wtedy aż 22,1 proc. mieszkańców Ukrainy (czyli 11,4 mln osób) deklarowało, że są Rosjanami. Na samym Krymie odsetek ten sięgał 65,6 proc. Krym faktycznie był rosyjski do 1954 r., kiedy przywódca Rosji Nikita Chruszczow przekazał go Ukrainie.

Kwestie tożsamości

Początkowo Putin nie mógł sięgnąć po Ukrainę, bo był na to za słaby. Nie spieszyło mu się zresztą. Co prawda pomarańczowa rewolucja w 2004 r. otwarła Ukrainę bardziej na Zachód, jednak kolejny jej przywódca Wiktor Janukowycz znów skoncentrował się na Moskwie.

Dopiero w 2014 r., kiedy wybuchło wspierane przez Zachód powstanie na Majdanie, w którego wyniku Janukowycz został odsunięty od władzy, Putin zrozumiał, że nastał czas działania, w przeciwnym razie straci Ukrainę na rzecz Zachodu. Zatem zajął Krym i spowodował rebelię w Donbasie. Rzekoma wyzwalanie rosyjskojęzycznej części ukraińskich terytoriów doprowadziło na początku tego roku (jeszcze przed właściwą inwazją) do śmierci 14 tys. obywateli.

Kiedy ubiegłej zimy Putin przygotowywał grunt pod atak, powtarzał często, że Ukraina „nigdy nie miała własnej, autentycznej państwowości”. Była to oczywiście jego prywatna opinia, ale musimy pamiętać, jak wielu Rosjan ją podzielało. Kiedy chwilę przed inwazją przeprowadzono wśród Rosjan sondaż na ten temat, 64 proc. z nich uważało, że wraz z Ukraińcami stanowią jeden naród. Skąd taki wynik? Z jednej strony to efekt dekady działań rosyjskiej propagandy, ale z drugiej strony faktyczna bliskość kultury, języka czy historii.

Odmienne zdanie na ten temat mieli natomiast Ukraińcy. Z upływem czasu wzmacniało się w tym narodzie poczucie odrębności, a także tożsamość narodowa oparta w dużej mierze na pretensjach względem Moskwy za wszystkie wycierpiane krzywdy, które ta zadała Ukrainie. Był to przede wszystkim Hołodomor – znana powszechnie klęska głodu, która została celowo wywołana na tym obszarze przez Stalina, będąca od 2006 r. uznawana na Ukrainie za ludobójstwo.

Nic zatem dziwnego, że w identycznym badaniu przeprowadzonym po stronie ukraińskiej tylko 28 proc. uznało, że stanowią jedność z Rosjanami (uważało tak jednak aż 45 proc. badanych na rosyjskojęzycznym wschodzie kraju).

Niedźwiedzia przysługa

Zachód próbował integrować się z Rosją już w latach 90., chociaż nie chciała ona wstępować w sojusze. Kreml miał świadomość tego, że z tak dużym arsenałem nuklearnym i tak będzie miał istotny głos w światowej geopolityce, nie musząc przy tym podpisywać żadnych traktatowych zobowiązań.

Dziś Zachód jest podzielony, jeśli chodzi o opinię na temat tego, dlaczego doszło do putinowskiej inwazji na Ukrainę i czy tej sytuacji można było zapobiec. Stronnictwo zwane realistami próbuje zrzucić winę na USA, które – poszerzając granice NATO – nie pozostawiło Rosji zbyt wielu możliwości.

Takiego zdania jest między innymi Henry Kissinger, 99-letni były sekretarz stanu USA. Jego zdaniem Ukraina powinna pozostać neutralnym buforem odgradzającym Rosję od Zachodu. „Byłem zwolennikiem pełnej niepodległości Ukrainy. Myślałem jednak, że jej najlepszą rolą będzie coś w rodzaju Finlandii” – powiedział Kissinger dziennikowi „The Wall Street Journal”. Do tego komentarza wkradła się jednak niezamierzona ironia, ponieważ Finlandia – zmotywowana przez wojnę na Ukrainie – postanowiła porzucić swoją neutralność i ubiegać się o włączenie do NATO.

Gdyby jednak Ukraina poszła drogą (wcześniejszej) Finlandii, czy faktycznie mogło to zapobiec wojnie? Możemy raczej uważać, że Putin znalazłby inny pretekst, żeby oderwać od Ukrainy część terytorium i włączyć je w rosyjskie granice.

W każdym razie Ukraina znalazła się w bardzo niekorzystnej sytuacji, bo choć w 2008 r. ogłoszono, że może ona przystąpić do NATO – co rozwścieczyło Putina – to ponad dekadę później nie była ani w tym sojuszu, ani w Unii Europejskiej – a plany jej włączenia były bezterminowe i niekonkretne.

Ukraina zyskała co prawda nieco zachodniej broni, ale nie będąc w strukturach NATO, nie mogła korzystać z gwarancji ochrony wynikającej z samego traktatu. Putin jednocześnie uważał ją za natowską marionetkę i traktował wrogo.

Na co liczy Zachód

Odkąd zaczęła się wojna, zachodnie media koncentrują się na bohaterskim oporze ukraińskich sił oraz brutalności rosyjskiego agresora. Niedawne wybuchy na Krymie udowodniły, że w tej wojnie pojawił się nowy front – zawiązany przez stronę ukraińską. Prezydent Wołodymyr Zełenski nie pozostawiał wątpliwości, kiedy w oświadczeniu podkreślał: „Ta rosyjska wojna zaczęła się od Krymu i musi się skończyć na Krymie – jego wyzwoleniem”.

Putin określał Krym „świętą ziemią” Rosji, nie może sobie więc pozwolić – także z powodów wizerunkowych – na jego utratę. Chociaż rosyjski minister obrony Siergiej Szojgu po raz kolejny zapewniał, że „nie ma potrzeby” angażowania w walki arsenału nuklearnego, wielu komentatorów obawia się, że takie środki mogą zostać użyte z zamiarem odzyskania Krymu.

Milczą natomiast zachodni przywódcy. Nie do końca bowiem wiadomo, jak traktować Rosję – nie tylko teraz, ale i w przypadku zakończenia konfliktu.

Jedynie prezydent Francji Emmanuel Macron zabrał głos w tej sprawie, i to już na początku wojny. Był on wtedy mocno zaangażowany w rozmowy z Putinem. Jednocześnie przeciwstawiał się powszechnemu na Zachodzie upokarzaniu Putina. I choć spotkała go za te ustępstwa krytyka, to w przeciwieństwie do niego amerykański prezydent Joe Biden w ogóle nie określił realnych celów, sprowadzając je do marcowego oświadczenia, że „Putin nie może pozostać u władzy”. To stwierdzenie nie miało jednak żadnego znaczenia, ponieważ bardzo szybko Biały Dom zaprzeczył, jakoby było wezwaniem do faktycznej zmiany reżimu w Rosji.

Wygląda na to, że zarówno w Waszyngtonie, jak i w Londynie, bardzo liczą na scenariusz, w którym Ukraina pokonuje militarnie Rosję, wypędza rosyjskie wojsko ze swojego terytorium, a klęska ta powoduje upadek polityczny Putina i zmianę władzy w Rosji.

Nie jest to jednak zbyt prawdopodobne. Władza Putina jest dość stabilna, ma nadal silne poparcie zarówno wśród oligarchów, jak i rosyjskiego społeczeństwa. Sankcje nakładane przez Zachód są zauważalne, ale nim faktycznie zaszkodzą gospodarce Rosji, minie jeszcze sporo czasu.

Co po Putinie

Gdyby nawet Putin w jakiś sposób opuścił Kreml, nie rozwiąże to magicznie napięć między Rosją a Zachodem. Rosjanie nie są już zapatrzeni w Zachód, traktują go krytycznie i nieufnie.

Kiedy Putin doszedł do władzy, pokładano w nim wielkie nadzieje – miał zaprowadzić porządek i dobrobyt. Zaczął budować kapitał polityczny głównie na krytyce zachodniego stylu życia i przeciwstawianiu Rosji „zachodniemu dekadentyzmowi”. I nie jest w tym sam, ponieważ wpływowi politycy Kremla bardzo często wykorzystują tę samą taktykę – antagonizują Zachód, straszą nim, okazują wrogość.

Jeśli Rosja wykrwawi się na Ukrainie, będzie osłabiona i przynajmniej do pewnego stopnia wyizolowana. Ktokolwiek przyjdzie w miejsce Putina (jeśli w ogóle Putin ustąpi), Zachód nadal będzie musiał pokonać liczne przeszkody, by znaleźć z nim konstruktywny dialog i realną współpracę. Od dwóch dekad Rosja jest na kursie kolizyjnym względem Zachodu, ale trzeba próbować go zmienić.

Do tego potrzeba jednak zmian także wewnątrz Rosji. Udało się to już w Niemczech, udało w Japonii po drugiej wojnie światowej. Teraz Rosja musi porzucić swoje imperialistyczne myślenie, porzucając plany odzyskania swoich dawnych ziem. Wielkość Rosji musi zostać przedefiniowana w umysłach ich obywateli i odwoływać się do wewnętrznych osiągnięć, a nie terytorialnych zdobyczy.

SourceLe Figaro

Więcej artykułów

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz komentarz!
Wpisz imię