Rozpętanie drugiej wojny światowej przez Niemcy było możliwe tylko dlatego, że cały przemysł tego kraju przekształcił się w przedsiębiorstwo wojenne. Niemiecka inżynieria zdobyła wtedy szacunek, którym cieszy się do dziś. Niemieckie firmy motoryzacyjne, maszynowe czy lotnicze udowodniły, jak daleko sięga ludzka pomysłowość przy szerzeniu zła, ale na nazistowskim okrucieństwie swą potęgę zbudowali także niemieccy giganci ubezpieczeniowi, banki czy firmy spożywcze. Po wojnie rozliczano niemieckie instytucje, ale na wiele firm spoglądano pobłażliwie – uważa David De Jong, dziennikarz biznesowy z Holandii, który w Hiszpanii opublikował książkę „Pieniądze i władza w Trzeciej Rzeszy”, demaskującą nazistowskie fundamenty takich firm jak Porsche, Allianz, BMW czy Dr. Oetker.
Co chciałeś przekazać, pisząc książkę o Trzeciej Rzeszy?
Przede wszystkim chciałem z opowiedzianymi tam historiami trafić do szerszej, międzynarodowej publiczności. Opowiadam o firmach, które wszyscy znamy, z których produktów korzystamy każdego dnia – czy jest to pizza od Dr. Oetkera, czy samochód marki Volkswagen (lub Porsche, Bentley czy Lamborghini, jeśli mieliśmy w życiu więcej szczęścia). Wszystkie te firmy, zwłaszcza samochodowe, wiele uwagi przyłożyły do wybielenia swojej historii, odcinając się od udziału w nazistowskim przemyśle wojennym.
Choć Niemcy wydają się krajem o dużej świadomości historycznej, to jednak opisywane przez Ciebie fakty były tam zaskoczeniem. Czy przeciętny Niemiec wie o poruszanych przez Ciebie kontrowersjach?
Sam byłem tym wszystkim zszokowany, dlatego postanowiłem to opisać. Niemcy mają niejasną wiedzę na temat historii ich przemysłu, w wielu wypadkach wypaczoną. Na przykład często wspominają o Hugo Bossie, który współpracował z nazistowskim wojskiem, ale tak naprawdę założycielska rodzina Bossów nie była częścią tej firmy w okresie Trzeciej Rzeszy. Wiedzą też o historii Volkswagena, ale o zbrodniczych działaniach wielu innych firm nie mają pojęcia.
Tę książkę czyta się prawie jak powieść. A jej głównym bohaterem jest Günther Quandt. Czemu ma on tak duże znaczenie?
Potomkowie Günthera Quandta to dzisiaj największa biznesowa dynastia w Niemczech i w zasadzie w Europie. Mają dziś 47 proc. udziałów w BMW (do którego należy także Mini i Rolls Royce), to aktywa warte około 35 mld euro. Do tego dochodzi jeszcze Altana – bardzo duży koncern chemiczno-farmaceutyczny. To właśnie Günther za czasów Republiki Weimarskiej stworzył fundamenty tego bogactwa. Kupił firmę AFA – dziś znaną jako Varta, producenta baterii (w tym tych używanych w Air Pods).
Co jednak ważniejsze, Günther Quandt kontrolował niemiecki koncern zbrojeniowy DWM. Dzięki temu bardzo dużo zarobił w Trzeciej Rzeszy. Zyskał także na wywłaszczaniu firm z terenów okupowanych przez Niemców. Losy rodziny Quandta to doskonały przykład oportunizmu.
W niemieckich fabrykach często za darmo pracowali niewolnicy, polityczni i wojenni więźniowie.
Tysiące robotników zmuszano do pracy w berlińskich firmach. Większość tych firm nie stała się bogata w Trzeciej Rzeczy, były bogate już wcześniej – może z wyjątkiem Porsche. W każdym razie w 1941 r., kiedy Niemcy zaatakowały Związek Radziecki, wysłano na front wszystkich mężczyzn zdolnych do walki. W kraju nie miał kto pracować. Wtedy Hitler stworzył największy w historii program pracy przymusowej. Do niemieckich fabryk i kopalń trafiło od 12 do 20 mln przymusowych pracowników. Pochodzili z Rosji, Ukrainy, Białorusi, Polski. Według szacunków sama rodzina Quandtów przymuszała do pracy 60 tys. osób, tworząc dla nich własny obóz koncentracyjny.
Henrich Flick, później oskarżony i skazany na więzienie przez trybunał w Norymberdze, zmuszał jakieś 100 tys. ludzi do pracy w swoich kopalniach. Ciągle współpracował z SS przy obozach koncentracyjnych. Zresztą prawie każdy obóz koncentracyjny współpracował z jakąś firmą: Dachau z BMW, Auschwitz z IG Farben, Sachenchausen z Daimler-Benz, Ravensbrück z Siemens, Neuengame z Volkswagen (Porsche) i Dr. Oetker. Te firmy, dzięki umowom z SS, ściągały więźniów do pracy w swoich fabrykach, w zamian płacąc SS. To był cały system.
Wielu spadkobierców firm i fortun tłumaczy dziś, że ich przodkowie nie mieli innego wyboru – mogli albo dołączyć do nazistów, albo zostać przez nich zniszczeni. Czy faktycznie tak było?
Nie. W czasie powojennej denazyfikacji wszyscy deklarowali, że są apolityczni albo nawet antynazistowscy, ale nie było to szczere. Weźmy na przykład Fritza Thyssena, którego syn był jednym z największych zwolenników Hitlera w 1925 r. Fritz należał do partii nazistowskiej, ale w parlamencie zagłosował przeciwko okupacji Polski. Z tego powodu musiał uciekać do Paryża. Kiedy naziści zajęli Francję, aresztowano go i wtrącono do więzienia. Wybór zatem istniał, choć miał swoje konsekwencje. Wielu poszło za przykładem Flicków czy Quandtów i kierowani instynktem samozachowawczym zdecydowali się na oportunizm, jednak to nie znaczy, że nie mieli innych możliwości.
Czy to znaczy, że rodziny, które wtedy odniosły sukces, podzielały nazistowskie przekonania?
Nie, mówię tutaj o oportunistach. Podobne działania podjęliby w każdym innym systemie politycznym. Nie pomogliby nazistom bezinteresownie. Zależało im tylko na rozroście swojego biznesu.
W latach 90. XX wieku wiele bogatych niemieckich familii próbowało rozliczyć się ze swoją przeszłością. Czy to nie było szczere?
Oczywiście, że to nie było szczere. Wszystko to działo się w ramach porozumienia między Niemcami a USA. Niemieckie firmy zasiliły fundację wypłacającą odszkodowania przymuszanym do pracy ludziom kwotą przekraczającą 5 mld euro. Jednak gdy przyszło do wypłaty odszkodowań, największe z nich wyniosło zaledwie około 7 600 euro. Zresztą w ramach ugody firmy wcale nie musiały przyznawać się do winy czy brać na siebie odpowiedzialności. To nie był akt moralny.
W XXI wieku wiele niemieckich firm zleciło historykom przeprowadzenie badań przeszłości firmy. W efekcie jednak powstały tysiące stron raportów spisanych niestrawnym niemieckim językiem akademickim, które nawet nie zostały należycie upublicznione. Żeby udobruchać dziennikarzy śledczych, firmy te stosują wiele działań z zakresu public relations – zakładają fundacje, przyznają nagrody dziennikarskie, przygotowują kursy akademickie itd.
Próbowałeś rozmawiać z potomkami tych rodzin. Byli skorzy do rozmów?
Nie za bardzo. Tylko parę osób zechciało ze mną porozmawiać, a i oni ograniczali się do ogólników w stylu „mój dziadek był wspaniały i dał nam dużo więcej niż bogactwo” albo „w tamtych czasach popełniano wiele strasznych zbrodni”. To w zasadzie nic nam nie mówi. Ale i tak większość rodzin i rzeczników firm, o których pisałem, próbowało mnie ignorować.
Czy sto lat po tych wydarzeniach uda się otrzymać szczere przeprosiny?
Cóż… jest to możliwe. Najprostszą drogą do tego jest nacisk ze strony opinii publicznej. Liczę na to, że moja książka w tym pomoże.
Oświadczenie albo publiczna deklaracja odpowiedzialności byłyby wystarczające?
Raczej nie. Jeśli chcą dalej wykorzystywać nazwisko rodowe albo nazwę firmy podczas prowadzenia kampanii filantropijnych, najlepszym posunięciem byłoby określenie swojej roli w popełnionych zbrodniach wojennych. Chodzi o wzięcie konkretnej odpowiedzialności za konkretne czyny, a nie ogólne oświadczenia i posypywanie głowy popiołem.
Jesteś dziennikarzem biznesowym, napisałeś książkę o oportunistach, którzy dorobili się majątków w Trzeciej Rzeszy. Czy uważasz, że można zbudować fortunę w uczciwy, etyczny i legalny sposób?
Nie. Bez względu na to, w jakiej działasz branży – technologicznej, przemysłowej, bankowej, jakiejkolwiek – zawsze ktoś traci. Balzac powiedział, że każda fortuna zaczyna się od zbrodni, sam nie posuwałbym się tak daleko w swojej ocenie, ale w podczas tworzenia bogactwa prawie zawsze dopuszcza się – kryminalnej lub moralnej – zbrodni.
Z jakim przyjęciem spotkała się Twoja książka w Niemczech?
Z bardzo dobrym. Najdziwniej została przyjęta w Anglii, bo zinterpretowano ją jako argument za Brexitem polegający na tym, że w Niemczech dalej są naziści i należy się od nich odciąć. To zupełna bzdura. W samych Niemczech książkę odebrano z dystansem i spokojem. Dostałem dobre recenzje.