Na pierwszy rzut oka wydaje się, że europejska autonomia strategiczna to dobry pomysł. Unia Europejska zrzesza niemal 450 mln ludzi, jej PKB osiąga 18 bln dolarów, a 200 mld wydawanych jest przez kraje członkowskie na obronność. Przy bliższym spojrzeniu okazuje się jednak, że ten pomysł ma poważną wadę: w wyniku odsunięcia Stanów Zjednoczonych Europa stałaby się słabsza, a przez to i mniej bezpieczna.
Jakie jest lepsze rozwiązanie? Dalsze wspieranie więzi transatlantyckiej i relacji ze Stanami Zjednoczonymi. Zachód w swojej solidarnej i zdecydowanej odpowiedzi na rosyjską agresję pokazał, że potrafi działać sprawnie i wspólnie.
Oczywiście z zewnątrz może się to wydawać nawet rażące. Europa jest kontynentem potężnym i bogatym, a mimo to potrzebuje pomocy USA jako gwaranta obrony i bezpieczeństwa. Czemu zresztą zapewnianie specjalnej ochrony Europie miałoby być celem Waszyngtonu? Wszystko to jednak sprowadza się do pewnej zależności.
Przeczytaj także:
Choć Unia Europejska składa się z 27 państw, które łącznie zajmują spory obszar i mają niekwestionowaną siłę ekonomiczną, to nie dysponują siłą ognia, która wielkością, szybkością i technologią dorównywałaby amerykańskiej. I choć od dawna państwa unijne zapewniają i Stany, i siebie wzajemnie, że wzmocnią swoją obronność, to jeszcze przez długi czas nie uda się Europejczykom dogonić amerykański potencjał militarny, a przy tym połączyć siły państw członkowskich pod wspólnym dowództwem.
Praktycznie we wszystkich konfliktach, w które angażowały się państwa europejskie przez ostatnie 30 lat – czyli w Iraku, Kosowie, Bośni, Libii i Afganistanie – to amerykańskie siły odgrywały rolę decydującą.
Podobnie wygląda aktualna sytuacja na Ukrainie – to USA dostarcza tam większość pomocy wojskowej. Stany na pomoc Ukrainie przeznaczyły już 15 mld dolarów, Unia Europejska – 2,5 mld dolarów.
Tę dysproporcję zobaczymy także w obrębie NATO – aby wzmocnić wschodnią flankę sojuszu, Stany Zjednoczone wysłały przeszło 10 tys. żołnierzy, nieporównywalnie więcej niż Niemy (1500) czy Francja (1000). I w zasadzie od końca zimnej wojny udział Europy w NATO-wskich operacjach rzadko wykracza poza 20 proc.
Czy Europa mogłaby to zmienić? Tak, ale rzadko wyraża taką chęć. Nawet teraz Francja, która niedawno sprowadziła 5 tys. swoich żołnierzy z Sahelu i Mali, mogłaby relokować te siły do wschodniej flanki NATO, ale tego nie zrobiła.
Choć prezydent Francji Emmanuel Macron jest gorącym zwolennikiem strategicznej autonomii Europy, nie do końca wiadomo, dlaczego jego zdaniem połączone siły europejskie (albo nawet działający w ramach NATO europejski klub) miałyby stać się bardziej aktywne i liczniejsze w porównaniu do obecnej aktywności i liczebności sumy wojsk poszczególnych krajów członkowskich. Podobnie jest w przypadku pomocy wojskowej – Francja, Niemcy i Włochy obiecały udzielić Ukrainie pomoc, ale jej łączny zakres był mniejszy niż pomoc udzielona przez samą Polskę, a przecież PKB tych trzech państw zestawiony z PKB Polski jest… 14 razy większy.
Inną sprawą jest to, że faktyczna autonomia strategiczna dla Europy oznaczałaby też konieczność zastąpienia amerykańskiego parasola nuklearnego, a to trudne zadanie. Francja dysponuje arsenałem nuklearnym. Zwolennicy autonomii uważają, że można go rozszerzyć na inne kraje członkowskie, a odpowiednia rozbudowa pozwoliłaby przeciwdziałać Rosji. Tylko czy możemy liczyć tu na wystarczającą solidarność? Czy w sytuacji nuklearnego impasu Francja zdecyduje się wymienić Paryż na Poznań?
Europejczycy nie mają zbyt dużego doświadczenia w podejmowaniu decyzji i prowadzeniu wojen. Nie wiadomo, kto miałby kontrolować europejską armię. Gdyby jej udział w wojnie wymagał jednogłośnej decyzji członków Unii, to jak Niemczy albo Francja uporają się z potencjalnie blokującym głosem Węgier? Czy zamiast tego miałby decydować głos większościowy? A przecież wojna pochłania tysiące ofiar – którzy obywatele (i wyborcy) zgodzą się na to, by instytucje unijne mogły decydować o ich życiu i śmierci?
Te pytania są kłopotliwe, a najlepszą na nie odpowiedzią pozostaje zbiorowe bezpieczeństwo gwarantowane przez NATO.
Zapewniając bezpieczeństwo na Starym Kontynencie, USA w szczególny sposób wpływa na jego politykę, do tego zdobywa możliwość mobilizowania swoich sojuszników do podejmowania działań, w które nie angażowaliby się w innych okolicznościach. Teraz będą one dotyczyć przede wszystkim obszaru Indo-Pacyfiku. Od wybuchu wojny na Ukrainie jasne stało się, że te dwa obszary są ze sobą powiązane w ujęciu geopolitycznym, choćby poprzez wsparcie Pekinu dla Moskwy albo przez podobną politykę rewizjonizmu, jaką Rosja stosuje wobec Ukrainy, a Chiny wobec Tajwanu. Aby ograniczyć chińską gospodarkę, Stany będą potrzebowały zaangażowania Europy, więc Unia także ma istotną kartę przetargową.
Co jednak stanie się w sytuacji, gdy prezydentem Stanów Zjednoczonych zostanie ponownie Donald Trump lub inny polityk tej kategorii? Czy Europa zostanie wtedy bez wsparcia? Choć Trump robił wokół tego wiele szumu, to tak naprawdę jego administracja wciąż koncentrowała sporo uwagi na Zachodzie. Równie dobrze moglibyśmy się martwić Mariną Le Pen czy innymi unijnymi populistom o poglądach antyzachodnich i prorosyjskich. Jednak pozwala to, tym bardziej opowiadać się za NATO, które jest sojuszem bardzo elastycznym, w którego ramach możliwe są rozmaite, dynamiczne koalicje pośród 30 państw członkowskich. Scentralizowana armia Unii Europejskiej z pewnością nie dawałaby tak elastycznych możliwości.
USA i UE są obecnie wzajemnie zależne, ale to tworzy nie tylko pewną równowagę, ale też kontrolę. Kiedy polityka amerykańska była w opozycji do europejskiej – załamywała się. Tak było na przykład wokół wojny w Wietnamie albo Iraku. Z drugiej strony europejska polityka także lepiej wypada, gdy działa we wspólnej linii z Waszyngtonem – na przykład teraz, wobec Ukrainy. Nakładane na Rosję sankcje nie byłyby tak skuteczne, gdyby nie były skoordynowane na poziomie transatlantyckim.
Zwolennicy europejskiej autonomii często wypaczają rzeczywistość, by dostosować ją do swoich wizji, ale powinniśmy raczej opierać się na faktach i wokół nich budować intelektualne ramy dyskusji. Nie jest dobrym pomysłem, by Stany Zjednoczone i Europa szły własnymi drogami. Zamiast tego warto przypomnieć propozycję George’a Kennana, dawnego amerykańskiego dyplomaty, który postulował, by zawiązać transatlantycką wspólnotę „tak bliską, aby doprowadzić do znacznego stopnia unii walutowej i celnej oraz względnej swobody migracji jednostek”. Dziś jeszcze połączenie dolara i euro wydaje się mało prawdopodobne, ale sama szerokość tej wizji – do której powinniśmy dodać sojusz wojskowy – musi dziś wrócić na Zachód, aby mógł on mierzyć się ze wspólnymi wyzwaniami, w tym z Rosją i Chinami.