fbpx
8 listopada, 2024
Szukaj
Close this search box.

"Każdy rząd pozbawiony krytyki jest skazany na popełnianie błędów"

Co z tą inflacją?

Janusz Grobicki
Janusz Grobicki

Nowy Świat 24 | Redakcja

Dr Stanisław Kluza, prezes Instytutu Debaty Eksperckiej i Analiz – Quant Tank (fot. z archiwum S.Kluzy)

Na początku roku rozmawialiśmy o tym, jaki będzie kształt polskiej gospodarki i jakie będą prognozy inflacyjne na ten rok, który w zasadzie z punktu widzenia gospodarki zmierza już do końca. Nasza rozmowa odbyła się jeszcze wtedy, gdy na świecie panował pokój i względna stabilizacja, czyli przed wybuchem wojny na Ukrainie. Które z tych styczniowych przewidywań okazały się celne, a które straciły już aktualność?

Analityka cieszy sprawdzalność jego wcześniejszych prognoz. Goryczy, dodaje fakt, że nie są to prognozy nazbyt optymistyczne. Wskazując przywołaną inflację, już na przełomie 2019/20 ostrzegałem, że narasta presja na jej wzrost w 2020 r. Jednak wybuch epidemii covid wówczas wychłodził i o kilkanaście miesięcy opóźnił ten proces. Nieadekwatnie wówczas łagodna polityka pieniężna nie dostrzegła tego problemu. W rezultacie od połowy 2021 r. obawiałem się, że Polsce może niedługo grozić inflacja dwucyfrowa, choć wtedy wskaźniki CPI oscylowały wokół 5 proc. r/r, bank centralny w lipcowej projekcji zakładał spadek inflacji do 3-3,5 proc. w latach 2022 i 2023, a Prezes NBP mówił, że bardziej obawia się deflacji. 

Niestety w styczniu 2022 r. nie było już cienia wątpliwości o marszu w kierunku dwucyfrowej inflacji, choć była szansa, aby nie zbliżyła się ona do 20 proc.. Dziś ta linia oporu jest już za nami. Warto również przypomnieć, że procesy te zostały zapoczątkowane na dużo przed wybuchem wojny w Ukrainie. 

Parafrazując, takie zjawiska jak epidemia czy wojna mogą przyspieszyć/opóźnić lub wzmocnić/osłabić pewne procesy makroekonomiczne, ale za ich przebieg w zdecydowanej przewadze odpowiada krajowa polityka pieniężna i gospodarcza. 

Jakie czynniki wewnętrzne determinują w tej chwili inflację w Polsce?

Sądzę, że bardzo ważne jest rozróżnienie tego, co determinuje inflację w tej chwili, od tych czynników, które oddziaływały jeszcze pół roku temu czy rok temu i trzy-cztery lata temu. One się troszeczkę jednak zmieniły. Po drugie teraz mamy do czynienia z zupełnie innym poziomem wyjściowym inflacji. W tym kontekście najgorzej oceniłbym sposób prowadzenia polityki pieniężnej, zarówno jako decyzje, które zapadały, jak i komunikację, która tym decyzjom towarzyszyła. 

Jeśli chodzi o decydowanie od połowy 2019 roku, a więc już przeszło trzy lata temu, w polskiej gospodarce już była zakorzeniona podwyższona presja inflacyjna, która jeszcze się nie materializowała, ale mogła już dać o sobie znać w krótkim – rocznym horyzoncie czasu. 

Historycznie, ta presja inflacyjna została wówczas zauważona przez Czechy, które wtedy rozpoczęły już podwyżkę stóp procentowych … 

Jednak efekty tych podwyżek są mierne, ponieważ inflacja w Czechach i tak, mimo wczesnych podwyżek stóp jest bardzo wysoka…

Różnic jest wiele. Podwyżka z 2019 r. została skorygowana na pewien czas w okresie epidemii. Jednak, gdy się ona kończyła, Czechy szybciej wyczuły potrzebę zaostrzenia polityki pieniężnej. Drugą różnicą jest ekspansywność polityki fiskalnej. Ponadto w Polsce nadal oddziałująca „tarcza antyinflacyjna” na pewien czas obniżyła stawki VAT i akcyzy. Dodajmy do tego jeszcze zamrożenie cen na energię dla gospodarstw domowych. Inna struktura inflacji to również efekty mnożnikowe, które ona wywołała w przyszłych okresach. 

Inwestorzy to widzą, a odzwierciedla to rentowność obligacji i kurs walutowy. W okresie ostatnich 2 lat złoty osłabił się do euro ponad 5 proc., tymczasem korona zyskała do euro 10 proc.. Relacja między złotym i koroną to 16 proc. na korzyść korony czeskiej. 

Jednak pozostańmy jeszcze przy stopie procentowej w Polsce. Stopa referencyjna utrzymywała się na historycznie niskim poziomie 1,5 proc. przez 5 lat do marca 2020 r. Jej obniżka do 0,1 proc. w II kw. 2020 r. zapoczątkowała bardzo niebezpieczny proces. Pod pretekstem makro-skutków pandemii (potrzeby zwiększenia płynności w gospodarce oraz zapobieganiu bezrobociu) stopy procentowe zostały niemal wyzerowane. Procesy te nie stwarzały zagrożenia dla gospodarki w formule, która by wymagała dodatkowej interwencji polityki pieniężnej. Niestety, w konsekwencji w Polsce bardzo spadła skłonność do oszczędzania, zmniejszyły się depozyty długoterminowe. Dodatkowo wykreowało to trzy bardzo niekorzystne procesy. Pierwszy to zainicjowanie bańki zakupowej na rynku nieruchomości – dzisiaj należy zadać pytanie, jak ludzie przez kolejne lata będą spłacać te kredyty mieszkaniowe przy tak wysokiej stopie procentowej? Po drugie pieniądz nielubiący nadmiernego ryzyka zaczął szukać instrumentów bardziej ryzykownych (rynek kapitałowy, inwestycje alternatywne). Po trzecie na długo spadło zaufanie do stabilnych depozytów, co może mieć złe konsekwencje w kolejnych latach 2023-24. 

Jednak należy mieć świadomość, że nastąpią kolejne podwyżki stóp… 

To prawda i musimy podkreślić, że Polska ma relatywnie niskie stopy procentowe w stosunku do ekspansji fiskalnej i poziomu inflacji. Jednak nie zagłębiajmy się teraz w to zagadnienie. Polityka pieniężna wykreowała niepotrzebnie bańkę na rynku nieruchomości, a jednocześnie spore problemy społeczne wśród tych, którzy te nieruchomości kupili je wtedy, gdy stopa referencyjna była 0,1 proc. Drugim procesem jest wypchnięcie stabilnych, długoterminowych depozytów z sektora bankowego w kierunku inwestycji o zupełnie innym profilu ryzyka. Jest to również niekorzystny proces, ponieważ depozyty są obarczone mniejszą stopą ryzyka, a tutaj ten profil został bardzo zmieniony. Trzecie zjawisko polega na tym, że jeżeli te depozyty wyszły z sektora bankowego, to już nie tak łatwo jest sprawić, żeby one do niego wróciły – mimo że teraz stopy procentowe są już wyższe. Poza tym, mimo że są one wyższe, pojawia się druga kwestia – czy one zabezpieczają przetrzymanie wartości pieniądza w czasie. Jeśli oficjalna inflacja ogłaszana przez GUS to 17,2 procent, to czy stopa referencyjna z przedziału 6-7 proc., a być może niedługo 8 procent zabezpiecza siłę nabywczą pieniądza w czasie, czy nie? 

Podsumowując błędy tamtego okresu; ich konsekwencją jest to, że bardzo została „podkopana” skłonność Polaków do oszczędzania. 

Mamy więc do czynienia z olbrzymim nawisem inflacyjnym, który w tej chwili krąży na rynku…

Specyfika naszej inflacji polega m.in. na tym, że dużo tego pieniądza trafiło na rynek, na zakupy rozmaitych towarów i usług, dlatego że ludzie nie chcieli tych „gorących” pieniędzy już trzymać.

Jesteśmy w obliczu kryzysu energetycznego i wzrostu cen energii oraz paliw. Czy te wysokie ceny zdejmą sporą część tego nawisu inflacyjnego z rynku?

Raczej odwrotnie. Niemniej, kryzys energetyczny nie będzie oddziaływał w sposób nieskończony, ponieważ kiedyś on w końcu wygaśnie. Jeżeli będzie on wygasał, to trzeba spojrzeć na mechanizm skutków i przebiegu jego wygasania z perspektywy procesów inflacyjnych. Są kraje, w których wywołał on stosunkowo małe efekty mnożnikowe, choćby kraje skandynawskie. Tzw. efekt bazy w ciągu dwunastu-piętnastu miesięcy (czyli ciut więcej niż roku) sprawi, że w tych stabilnych gospodarkach, przy małym efekcie mnożnikowym – w perspektywie średniego okresu wrócimy do niskiej i stabilnej inflacji. Natomiast są kraje (mam tu na myśli np. Polskę), gdzie inne zdarzenia niż kryzys energetyczny przesądzą o dynamice przyszłej inflacji. Niestety w Polsce miało miejsce coś, co hasłowo nazywam negatywnym lub anty-policy-mix. Bank centralny nie wywiązał się ze swojej roli w zakresie polityki pieniężnej w latach 2020-22. Z drugiej strony rząd był bardzo ekspansywny w swojej polityce fiskalnej i instrumentach pomocowych. Skala emisji długu była na tyle duża, że rynek nie był w stanie już go wchłonąć. W rezultacie NBP zaraportował, że na koniec 2021 r. miał w swoim bilansie prawie 150 mld zł w obligacjach skarbowych oraz gwarantowanych przez Skarb Państwa. Nie zapowiada się, aby kolejne kwartały mogły odmienić tę sytuację. Taka emisja długu bez pokrycia jest inflacjogenna. Towarzyszy temu wykreowany w czasie epidemii spadek zaufania do depozytów długoterminowych. Jednocześnie kolejne tarcze rządowe, n-te emerytury, dodatki węglowe, etc., to pieniądz, który trafia prawie bezpośrednio na rynek bieżącej konsumpcji. Nie zwiększa to ilości dóbr i usług, a oddziałuje na wzrost cen.  

Czy i w jaki sposób te pieniądze będą „zdejmowane” z rynku?

Pytanie o to, czy będą te pieniądze „zdejmowane” z rynku, powinno być skierowane do osób tworzących politykę gospodarczą. Do analityków i ekspertów należy dostrzeżenie i ocena konsekwencji tego, co się wydarzyło. Konsekwencją będzie m.in. efekt mnożnikowy kreujący przyszłą presję inflacyjną. Może to być również spadek zaufania do waluty krajowej. Trudniej będzie sprzedawać kolejne emisje polskiego długu bez istotnego zwiększania premii za ryzyko. 

Kolejną kwestią jest zapowiadana podwyżka płacy minimalnej o 20 proc.  Ten komunikat sam w sobie jest inflacjogenny, abstrahując od ryzyka wzrostu bezrobocia w biedniejszych regionach Polski. Mam wrażenie, że wiele z tych działań zwyczajnie nie jest koordynowanych, czyli zawodzi wspomniana przeze mnie wyżej policy-mix. Podsumowując, nie widzę działań mogących „zdejmować” pieniądze z rynku.

Każdy punkt procentowy wzrostu płacy minimalnej, bezpośrednio przekłada się na wzrost cen usług…

Tak, to prawda, ale przejdźmy dalej – podwyżka płacy minimalnej podnosi oczekiwania płacowe w innych przedsiębiorstwach i w innych zawodach. Oznacza to, że Polska w ten sposób może przywrócić ryzyko spirali płacowo-cenowej, która była największym problemem polskiej transformacji lat dziewięćdziesiątych. W zasadzie wygaszenie spirali płacowo-cenowej nastąpiło dopiero z końcem kadencji pierwszej Rady Polityki Pieniężnej, czyli mniej-więcej w tym okresie, kiedy Polska wchodziła do Unii Europejskiej. 

Przypomnijmy, jak długo w okresie transformacji Polska doświadczała bolesnych skutków wygaszania spirali płacowo-cenowej. Paradoksalnie podwyższona płaca minimalna, to jest też większa skłonność pracodawców do rezygnacji z pracowników, którzy dają najmniejszą wartość dodaną dla przedsiębiorstwa. W rezultacie jest to pewnego rodzaju impuls do wzrostu bezrobocia.

W Polsce mogą się wydarzyć dwa efekty łącznie, które będą bardzo niekorzystne. Może nie będą one aż tak bardzo proinflacyjne, ale będą one dużo bardziej niebezpieczne, ponieważ ich oddziaływanie będzie miało kierunek stagnacyjny lub recesyjny. Od przyszłego roku nałoży się efekt bardzo wysokiej i podwyższonej inflacji, już nie tylko dwucyfrowej, ale przekraczającej dwadzieścia procent, na pogorszenie kondycji rynku pracy. Nastąpi zmniejszanie zatrudnienia ze względu na podwyższoną płacę minimalną, jednocześnie będzie nacisk na podwyżki, wśród pracowników zarabiających więcej niż płaca minimalna. Od 1 kw. 2023 r. będzie temu towarzyszyć presja na wzrost bezrobocia sezonowego. Bezrobocie sezonowe odnosi się w szczególności do dwóch obszarów – rolnictwa i budownictwa, gdzie w okresie styczeń-luty-marzec, zawsze tych prac jest trochę mniej. Jednak w tym przypadku wizerunkowy przekaz tych liczb może pociągnąć za sobą dalszą niepewność pracodawców i inwestorów co do kondycji całej gospodarki. Może być również mniej prac przygotowawczych lub wykończeniowych (wewnątrz obiektów).

Wyobraźmy sobie, że w pierwszych miesiącach 2023 r. na rynku może przebijać się wizerunek polskiej gospodarki jako: „drożyzna i problemy z pracą”. To sygnał o możliwych problemach społecznych i niestabilności.

Jednak indeks nędzy – misery indeks, powinien niepokoić, ponieważ wynosi on już ponad 20 punktów, a na początku 2019 roku było to zaledwie 4,5 pkt.

To jest indeks, który nazwałbym po części „wyprzedzającym”, ponieważ informuje, że jeszcze nie jesteśmy poddani presji biedy, ale już widoczny już jest spadek siły nabywczej gospodarstw domowych. Patrząc na zmiany cen podstawowych produktów spożywczych w najtańszych sieciach detalicznych widzimy, że „odczuwalna inflacja” jest blisko 30-35 proc. Dotyka ona bardziej ubogich i to po wielokroć: bardziej drożeją najbardziej podstawowe produkty w najtańszych punktach zakupu, udział konsumpcji produktów podstawowych w gospodarstwach biednych i niezamożnych jest zdecydowanie wyższy. Boleśnie prawdziwe staje się powiedzenie, że w kryzysie „grupy schudnie, ale chudy zejdzie”. 

Również w powyższym kontekście kluczowe jest zrozumienie, że na pozór podobne poziomy inflacji w różnych państwach, de facto są dalece różne w swojej strukturze i oddziaływaniu. Nie porównujmy się do Czech czy krajów nadbałtyckich. 

Inną miarą zachodzących zjawisk jest poziom i struktura drobnych kradzieży w sklepach. W Polsce wcześniej to były bardziej drobne gadżety, kosmetyki, słodycze, … a teraz masło. 

Pozostańmy przy inflacji. Czy nie można jej dobrze policzyć? A może nie da się jej liczyć?

Wskaźnik zmian cen towarów i usług konsumpcyjnych (CPI), potocznie inflacja, jest agregatem. W naturalny sposób uśrednia on różne grupy produktów. Jednak problem ten jest dużo szerszy, bo dotyczy porównywalności ze względu na miejsce zakupu, innowację technologiczną i kosztową produktów pozostających pod tą samą nazwą, efekty substytucji pomiędzy produktami. Tak dużo kryteriów dodatkowo powiększa próbę badawczą, aby zachować jej wiarygodność statystyczną. Wybrane z tych problemów są omawiane w najnowszej publikacji GUS pt. „Nowoczesne technologie i nowe źródła danych w pomiarze inflacji”. 

Pamiętajmy również, że każdy z nas ma swoją własną inflację, zależną od indywidualnej struktury zakupów. Wiedza ta nie przesądza, że nie należy liczyć miary CPI, czy że jest błędnie liczona. Zarazem potrzebna jest świadomość, że CPI nie odzwierciedla tego, jaką inflację odczuwamy indywidualnie. Sam lubię obserwować, jak zmieniają się ceny produktów podstawowych w miejscach masowych zakupów (takich jak dyskonty i supermarkety).

Posłużę się pewnym przykładem, który ilustruje ten sposób analizy. Weźmy na przykład mleko i chleb. To są podstawowe produkty, które trudno zastąpić substytutami, zwłaszcza w najmniej zamożnych gospodarstwach domowych. Zobaczmy więc, jak zdrożał najbardziej podstawowy chleb oraz litr zwykłego, nie brandowanego mleka w Polsce tzw. marki własnej. 

Bochenek chleba „Baltonowskiego” 550 g, krojony w zielonym celofanie w jednej z popularnych sieci handlowych, dziewięć miesięcy temu kosztował 1,99 zł za 550 g, co daje ok. 3,60 zł za kilogram. Dziś ten sam bochenek kosztuje już 2,75 złotego, a więc kilogram tego chleba kosztuje teraz 5 złotych. Oznacza to inflację rzędu 40 procent na najbardziej powszechnym i tanim chlebie, jaki można nabyć. Nie mówmy w takich porównaniach o chlebach „rzemieślniczych”, które mogą kosztować nawet 50 złotych za kilogram, ale o tym najbardziej podstawowym i najczęściej kupowanym. 

Drugim przykładem są podstawowe typy mleka (typu marka własna) – świeże w plastikowej butelce i UHT w kartonie. Mamy trzy rodzaje mleka – „niebiecki kapsel” (chude), „żółty kapsel” (półtłuste) i „czerwony kapsel” (tłuste). Jeżeli weźmiemy więc pod uwagę trzy najtańsze mleka „świeże” i trzy UHT (nie te bardziej ekskluzywne), to w ciągu dziewięciu miesięcy, średni wzrost ceny koszyka tych sześciu litrów podstawowego mleka jest już rzędu 80 proc. 

Uwzględniając więc odczucia przeciętnego i niezamożnego konsumenta, który jest bardziej wrażliwy na cenę i kupuje w dużych supermarketach najtańsze produkty podstawowe, uciążliwość inflacji jest teraz na poziomie znacznie przekraczającym 30 procent, a nie 17,2 procent (r/r na koniec września 2022 r.) – jak mówi GUS. Mówimy tu o produktach, których substytucja jest w zasadzie już niemożliwa.

Rok temu dolar kosztował cztery złote, a teraz już ok. 5 złotych. Czy deprecjacja złotego jest bardziej wiarygodnym odzwierciedleniem skali inflacji niż wskaźniki publikowane przez GUS?

Cieszę się, że ten przykład został przywołany. Należy zapytać, do której waluty powinniśmy się odnosić? Czy do dolara, który jest walutą światową, czy do euro (pamiętajmy, że polska gospodarka jest bardziej powiązana z euro niż z dolarem)? Czy na przykład lepiej będzie porównać złotego do waluty naszych południowych sąsiadów – korony czeskiej? 

Możemy zauważyć, że złoty osłabił się na przestrzeni roku z ok. 4 złote do ok. 5 złotych w stosunku do dolara (o przeszło 25 proc.), ale jeśli chodzi o inne waluty, jak na przykład euro czy koronę czeską, skala tego osłabienia wyniosła tylko kilka i kilkanaście procent.

Polski złoty jest jedną z potencjalnych kotwic przeciwdziałania inflacji. Można odnieść wrażenie, że polskie władze w ciągu ostatnich miesięcy podejmowały działania interwencyjne, które korygowały kurs walutowy. Sądzę, że niejednokrotnie próbowano stabilizować bądź umacniać złotego. Było to bardzo ważne, ponieważ abstrahując od spirali cenowo–płacowej, o której już wspominałem – abstrahując od całej ekspansji fiskalnej, której dokonał rząd, abstrahując od dodruku pieniądza przez Narodowy Bank Polski, który zakupił obligacje państwa i de facto podmiotów gwarantowanych przez Państwo – to jednym z ostatnich narzędzi, takich kotwic antyinflacyjnych jest tzw. kotwica kursowa.

Tak długo, jak złoty nie podlegał jakimś drastycznym ruchom, jeśli chodzi o swoją wycenę jako waluty, był czynnikiem przynajmniej stabilizującym ceny importu. Natomiast zbyt mocny złoty w tym wypadku, też ma swoje negatywne konsekwencje dla gospodarki. Ponieważ odnosiliśmy się również do tego, co się działo przed Covidem, pozwolę sobie na drobną uszczypliwość.

Przed pandemią, Polska była bardzo atrakcyjna jako eksporter, ponieważ miała tani koszt wytworzenia. Tani koszt wytworzenia wynikał z niskiego kosztu pracy i niskiego kosztu energii. Dzisiaj Polska ma relatywnie dużo wyższy koszt energii, a zarazem koszt pracy podrożał drastycznie. W rezultacie Polska odwróciła swoją pozycję w rankingu konkurencyjności eksporterów w ciągu jedynie trzech lat. Jeżeli Polska nie odbuduje swojej pozycji jako eksportera, będzie to dodatkowym czynnikiem i ryzykiem o charakterze stagflacyjno-recesyjnym.

Z tego punktu widzenia należy zadać sobie pytanie, gdzie istnieje granica substytuowania pomiędzy stabilną walutą – walutą, która w jakimś sensie zabezpiecza przed inflacją, a z drugiej strony stwarza szansę wyjścia z tego kryzysu poprzez budowanie eksportu, odbudowanie koniunktury w gospodarce?

Polski wzrost gospodarczy przez dziesięciolecia oparty był na wzroście eksportu, czy ten czynnik wzrostu wygasa?

Może okazać się, że dzisiejszy kurs walutowy, który jest relatywnie mocny w odniesieniu do kondycji polskiej gospodarki, będzie obniżał atrakcyjność krajowego eksportu. Jednak nie można wykluczyć, że w perspektywie kilku miesięcy państwo przestanie wspierać kurs. Z jednej strony da to impuls proeksportowy, ale z drugiej może się dołożyć do istniejącej presji inflacyjnej. 

Czy może to doprowadzić do takiej sytuacji, jak w latach dziewięćdziesiątych, że ze względu na awersję do złotego, mieliśmy w gruncie rzeczy dwuwalutowość?

Przywoływanie sytuacji z lat dziewięćdziesiątych może być częściowo uzasadnione, ale nie w całości. Uważam, że nie będziemy mieć tak wysokiej inflacji, jak w początku lat dziewięćdziesiątych, która dochodziła nawet do 1000 proc. Pamiętajmy, że wówczas wiele sektorów i branż w gospodarce było w całości państwowych. Pamiętajmy, że nie było cen rynkowych, tylko regulowane i pamiętajmy o tym, że u progu transformacji mieliśmy dwa kursy walutowe – tzw. centralny i czarnorynkowy. Jestem zdania, że do pewnych zdarzeń z tamtej przeszłości już się nie cofniemy. 

Z drugiej strony nie możemy udawać, że pozorując próby pomocy tym, którzy mogą być najbardziej dotknięci przez kryzys, wprowadzając różnego rodzaju pakiety socjalne, w istocie nie szkodzimy gospodarce. Należy podkreślić, że właśnie ci ludzie zostaną jeszcze bardziej dotknięci kryzysem przez niestabilność ekonomiczną. To mechanizm samonapędzający się. Na przykład kolejne emerytury, które miały być elementem kolejnej „tarczy antyinflacyjnej”. Poprzez wpuszczanie pieniądza do gospodarki, napędzają one inflację. Okazuje się, że są one więc sprzeczne z tym, czemu miały służyć.

Kolejnym niepokojącym zjawiskiem są utopijne działania w zakresie pomocy związanej z wysokimi cenami energii. Przez lata zachęcano społeczeństwo, żeby ponosiło spore wydatki związane z tzw. czystą energią. Ludzie instalowali rozmaite panele słoneczne, pompy ciepła, dużo osób zdecydowało się zamienić węgiel na gaz lub olej opałowy. Dochodziło do szybszej transformacji energetycznej, która powinna być ważnym drogowskazem dla naszej obecności w Unii Europejskiej. Nagle, w tym momencie, ci, którzy przeszli przez tę transformację i zachowali się w sposób pożądany, są karani. Ci, którzy pozostali przy węglu, są w jakimś sensie nagradzani poprzez strukturę dopłat. 

Uważam, że tego typu mechanizmy są niebezpieczne w zakresie budowania wartości społecznych i zaufania do państwa. Nie jest to tylko w kategoriach, że dolewamy pieniądza do gospodarki i kreujemy inflację, ale premiujemy też złe zachowania oraz niepożądane wzorce. Nie oznacza to wcale, że osobom w trudnej sytuacji bądź biednym nie należy pomagać, jednak pomoc należy świadczyć w sposób mądry. Jak więc to robić?

Istnieje wiele sprawdzonych mechanizmów, tylko ku mojemu zdziwieniu i zaskoczeniu jest unikalna niechęć do wsłuchiwania się w rady i podpowiedzi, szerszych konsultacji z ekspertami. Przy okazji to również dzieli społeczeństwo. Natomiast w kontekście inflacji wchodzimy w zamknięty krąg niemożności wyjścia z tej sytuacji, a jednocześnie napędzanie dalszych procesów cenotwórczych. 

Powróćmy jeszcze raz do porównania z Czechami. Inflacja podana przez tamtejszy urząd statystyczny jest zbliżona do polskiej. Jednak czy to oznacza, że to są takie same inflacje? Z jakiegoś powodu korona czeska się umacnia, a złoty się osłabia. Spójrzmy również na poziomy wydatków publicznych, deficyty budżetowe wg. metodyki ESA, a także przejrzystość sprawozdawczości polityki fiskalnej pozornie „pozabudżetowej”.

Dlatego, jeżeli chcemy już robić jakieś porównania, nie powinny się one odnosić do jednego wskaźnika, lecz wskazane jest ujęcie całościowe, holistyczne. Jeśli spojrzymy na sytuację całościowo, to otrzymujemy zupełnie inne odpowiedzi. 

Czy są jakieś optymistyczne przesłanki, które mogłyby rozbudzić nadzieję na rychłe wyjście z tej zapaści?

Paradoksalnie pewien czynnik, który towarzyszy wojnie na Ukrainie, a którego nie przewidzieliśmy w czasie naszego spotkania na przełomie grudnia i lutego sprawia, że bardzo dużo osób z Ukrainy, ale być może w przyszłości może i z Białorusi oraz innych państw, które nam są kulturowo nieco bliższe, może mieć w przyszłości chęć na emigrację do Polski. Może to bardzo zmienić nam strukturę demograficzną społeczeństwa. Jeśli doszłoby do zneutralizowania pogłębiającego się procesu luki demograficznej, którą mamy w Polsce oraz pojawienia się większej liczby ludzi młodych, którzy jeszcze mogą mieć dzieci i jeszcze długo mogą być aktywni zawodowo – Polska mogłaby w jakiejś mierze odbudować słabnący potencjał demograficzny. Nie stanie się to natychmiast, ale jest nadzieją na odwrócenie niekorzystnych trendów. 

W krótkim okresie wyższy popyt wynikający z konsumpcji migrantów będzie łagodził napięcia stagflacyjno-recesyjne w gospodarce. W średnim horyzoncie czasu migracja będzie korzystnie oddziaływać na elastyczność rynku pracy i niwelowanie niedoborów wybranych specjalistów. 

W tym kontekście dziwi fakt, że Polska nie posiada i od lat nie potrafi przygotować strategii migracyjnej państwa.

Czy zmniejszenie liczby bezrobotnych wynikało nie tyle że wzrostu efektywności gospodarki, ile z przyczyn demograficznych, bo pokolenie największego wyżu demograficznego odeszło z rynku pracy na emeryturę? Czy zachwyt ostatnich lat nad spadkiem bezrobocia w Polsce był uzasadniony?

Pewna ewolucja, która zaszła w Polsce w latach 2015-2020 nosiła nazwę „przejścia od rynku pracodawcy do rynku pracownika”. Jednak ta ewolucja nie wynikała z tego, że nasza gospodarka stała się tak bardzo konkurencyjna (rozwinięta), lecz w większej mierze wynikało to z faktu wchodzenia coraz mniej licznych pokoleń niżu demograficznego w wiek aktywności zawodowej, przy jednoczesnym schodzeniu z rynku pracy osób z największych powojennych wyżów demograficznych. Różnice między liczbą osób wchodzących na rynek pracy, a przechodzących na emeryturę, wykreowały procesy związane z łatwiejszym znalezieniem pracy i spadkiem bezrobocia. O ile należy się cieszyć ze spadku bezrobocia, o tyle na to zjawisko należy także patrzeć całościowo (w tym w kontekście perspektyw podnoszenia konkurencyjności w XXI w.).

Dziękuję za rozmowę. 

Przeczytaj także:

NAJNOWSZE: