W narodzinach ideologii woke istotną rolę odegrał Howard W. Smith – amerykański kongresmen urodzony w 1883 r. Jego poglądów nie określilibyśmy dziś jako woke, pochodzący z Wirginii Smith był rasistą, dla którego społeczeństwa starożytnej Grecji i Rzymu miały tę przewagę cywilizacyjną, że dopuszczały niewolnictwo. Ponieważ Ameryka zmierzała wyraźnie w przeciwną stronę, Smith był gotów na pewne ustępstwa i mógł się zadowolić samą segregacją rasową.
W latach 50. Smith aktywnie sprzeciwiał się wszelkim próbom znoszenia segregacji jako przewodniczący Komisji Regulaminowej Izby Reprezentantów. Jego zadanie stało się dużo trudniejsze w latach 60., kiedy Kennedy zaczął forsować ustawę o prawach obywatelskich, zakazującej dyskryminacji rasowej. Smith chciał sabotować dokument i zaproponował, by zakazać także dyskryminacji ze względu na płeć. Żart się nie udał, ponieważ proponowany zakaz włączono, a ustawę przyjęto.
Ustawa wpłynęła na rozwój prawa i orzecznictwo sądowe. Mało tego, zakaz dyskryminacji ze względu na płeć rozszerzono w interpretacji do zakazu interpretacji ze względu na orientację seksualną – kobiety i geje zostali potraktowani jak mniejszości wymagające prawnej ochrony na równi z czarnoskórymi.
Terminem „woke” określa się w ostatnich latach doktrynę o zasięgu politycznym i tożsamościowym, koncentrującą się na kwestiach rasowych, płciowych i seksualnych (orientacji seksualnej). Jego brzmienie wskazuje wyraźnie na anglosaskie pochodzenie, ale możemy też zastępować je przymiotnikiem „progresywny”.
Dla niektórych woke jest ostatecznym stadium hedonistycznego, indywidualistycznego liberalizmu, pozwalającego na samookreślanie się podmiotu do stopnia przeczącego biologii (na przykład poprzez wymyślanie coraz to nowych płci). Ta wywodząca się z USA ideologia w ostatnich latach została także przeszczepiona na grunt europejskiej lewicy, by znieczulać ją na walkę klasową czy niepewność ekonomiczną.
Dla innych woke oznacza to samo, co marksizm kulturowy. Wywodzą go od Engelsa i jego ujmowania małżeństwa jako ucisku kobiet. Humanistyczni intelektualiści, którzy zyskali największą popularność na amerykańskich kampusach uniwersyteckich (od przedstawicieli Szkoły Frankfurckiej po Foucaulta), mieli lewicowe poglądy, co pasuje też do tego ujęcia.
Te dwa ujęcia należy jeszcze uzupełnić zjawiskiem pustki pozostawionej przez odwrót religii, jaki miał miejsce w ostatnich dekadach. W to miejsce pojawia się inna doktryna, z pewnymi mutacjami wcześniejszych wierzeń, głównie protestantyzmu, mająca w sobie pewien heretycki element.
Każde z tych ujęć można uznać za słuszne do pewnego stopnia, ponieważ mówimy o nurcie kulturowym i politycznym, który obejmuje już miliony ludzi w Stanach i Europie. Wśród tych ludzi znajdziemy zaś bardzo różne postawy i przekonania, które mogą nawet sobie przeczyć – jak w przypadku feministek i aktywistów trans. Wydaje się jednak, że zaproponowane powyżej podejścia nie wyczerpują tematu.
Można by pomyśleć – w duchu platońskim – że idee istnieją w przestrzeni publicznej niczym na rynku, na którym mogą się rozprzestrzeniać i zakorzeniać swobodnie, bez żadnego przymusu. Jednak wiemy, że ludzie kierują się nie tylko ideami i związanymi z nimi wartościami, ale także własnymi interesami i zagrożeniami.
Te braki w rozumieniu zjawiska woke wypełnia badacz Richard Hanania w niedawno wydanej książce „The Origins of Woke: Civil Rights Law, Corporate America, and the Triumph of Identity Politics”. Jego teza jest prosta: „jeśli wydaje nam się, że nasza kultura zbudowała skomplikowany hierarchiczny system rasy, płci i »traumy«, to dlatego, że nasz system prawny zrobił to pierwszy”.
Choć Jean Baptiste Lamarck twierdził, że to funkcja tworzy organ, mylił się w przypadku biurokracji. Kiedy powstaje jakaś instytucja (departament czy biuro), to często wskazuje ona, powiększa, a nawet wymyśla problemy tylko po to, by zdobyć więcej środków budżetowych.
Hanania wyróżnia trzy elementy, które składają się na ideologię woke: 1) przekonanie, że różnica oznacza dyskryminację; 2) ograniczenie wolności słowa dla ludzi, którzy próbują takie różnice wskazywać i wyjaśniać; 3) próby wyeliminowania dyskryminacji. I to właśnie wspomniana wcześniej amerykańska ustawa o prawach obywatelskich z 1964 r. położyła fundamenty pod to wszystko.
Zanim podpisano ustawę o prawach obywatelskich, Stany Zjednoczone miały bardzo duże problemy z segregacją rasową. Sama konstytucja amerykańska była zagrożona ze względu na sprzeczne poglądy, jakie ojcowie założyciele (często mający plantacje) posiadali na temat niewolnictwa. Później krajem wstrząsnęła wojna secesyjna, której powodem była ta sama kwestia. Zniesienie niewolnictwa nie oznaczało jednak zniesienia segregacji rasowej, która ciągnęła się jeszcze przez wiele dekad, wspierana między innymi tak zwanymi prawami Jima Crowa. Sytuację tę wykorzystywali Sowieci, których zimnowojenna propaganda usiłowała budować negatywny międzynarodowy wizerunek Stanów Zjednoczonych. Kiedy zaś popierający wprowadzenie zmian w amerykańskich stosunkach rasowych prezydent został zamordowany, amerykańscy kongresmeni byli mocno zdeterminowani, by w 1964 r. uchwalić jak najwięcej praw wymierzonych w dyskryminację – zarówno rasową, jak i płciową. Nie wiedzieli wtedy, jakie będą długoterminowe konsekwencje ich ruchów.
Pełni najlepszych chęci kongresmeni zapomnieli jednak o podstawach i w swej ustawie nie podali wystarczająco jasnej definicji słowa „dyskryminacja”. Zatem kolejne przepisy, rządowe agencje i następujące po ustawie orzecznictwo sądowe zaczęły definiować dyskryminację na własne sposoby.
„Wkrótce elity instytucjonalne zdały sobie sprawę, że w ramach systemu przyjęć na uniwersytety uwzględniającego kolor skóry nie będzie dużo więcej czarnoskórych na stanowiskach kierowniczych niż przed wprowadzeniem ustawy o prawach obywatelskich” – zauważa w swojej książce Hanania. Ponadto w latach 60. upowszechniły się w dużych miastach zamieszki na tle rasowym – te z 2020 r. były jak na razie ostatnimi w ich długiej historii. Zjawisko to stało się przydatne politycznie. „W przeciwieństwie do konwencjonalnej mądrości, która mówi, że przemoc szkodzi sprawie, to właśnie zamieszki przekonały waszyngtońskich polityków do wyjścia poza neutralność lub niedyskryminację w kierunku akcji afirmatywnej” – pisze Hanania.
Wprowadzona niedługo później, bo w 1969 r. ustawa wprowadziła nowe antydyskryminacyjne podejście w dziedzinie zatrudnienia w służbie cywilnej, a następująca po niej ustawa z 1972 r. rozszerzyła je na wszystkie przedsiębiorstwa zawierające umowy z administracją publiczną (w sumie obejmowało to mniej więcej jedną trzecią zatrudnionych Amerykanów). Ustawy te wymagały reprezentacji rasowej pracowników odpowiadającej demografii danego stanu. Później Sąd Najwyższy, powołując się na ustawę z 1964 r., rozszerzył te wytyczne na wszystkie firmy.
Antydyskryminacyjne prawa pracownicze sprowadzały się w praktyce do tego, że pracodawca miał tym większy spokój, im więcej mniejszości zatrudniał. Przy czym konsekwentnie od 1964 r. naciskano na rozszerzenie statusu mniejszości na – kolejno – rdzennych Amerykanów, Latynosów i Azjatów. Warto w tym miejscu pokazać, jaki był dalekosiężny efekt tych zmian: po zamieszkach w 2020 r. na nowych miejscach pracy biali amerykanie stanowili tylko 6 proc. zatrudnionych.
Dyskryminacja w miejscu pracy nie dotyczyła jednak jednie mniejszości rasowych czy etnicznych. Status mniejszości zdobyły też amerykańskie kobiety. Dawał im on przewagę nie tylko w procesie zatrudnienia, ale też później, w samym miejscu pracy, odkąd w 1971 r. amerykański sąd ogłosił wyrok wprowadzający pojęcie „molestowania”, od tamtego czasu skutecznie rozszerzane.
Prawa antydyskryminacyjne w miejscu pracy są dziś posunięte do takich absurdów, że kiedy niedawno w kalifornijskiej fabryce Tesli jeden z czarnoskórych pracowników został nazwany „czarnuchem”, firma musiała wypłacić mu 3 mln dolarów odszkodowania. Warto uzupełnić, że współpracownicy, którzy użyli tego określenia, również byli czarnoskórzy i zrobili to w żartobliwym tonie.
To tylko jeden przykład zjawiska, które obecnie w Stanach jest jak epidemia. Od 2000 r. 99 proc. z 500 największych amerykańskich firm wypłaciło swoim pracownikom odszkodowania za nękanie na tle rasowym, płciowym albo seksualnym. Coca-Cola w samym tylko 2000 r. wypłaciła łącznie 192 mln dolarów zadośćuczynienia za dyskryminację czarnoskórych pracowników.
Konsekwencje sięgają jeszcze dalej. Sporo prawników buduje całe swoje kariery na tego rodzaju pozwach. Rozrastają się też działy zasobów ludzkich – w 1968 r. w USA jeden pracownik tego działu przypadał na 558 zatrudnionych w innych działach, w 2021 r. jeden pracownik zasobów ludzkich przypadał na zaledwie 102 pracowników pozostałych działów. Aby uniknąć pozwów sądowych za molestowanie, korporacje wprowadzają coraz bardziej restrykcyjne zasady zabraniające pracownikom nie tylko flirtowania, ale także żartów, osobistych komentarzy czy kontaktu fizycznego. Właściwie wszystkie zachowania mogące się zdarzyć w miejscu pracy są teraz regulowane wewnętrznymi przepisami firmy.
Korporacje chcą, by ich pracownicy nie tylko stosowali się do tych zasad, ale zinternalizowali je – w tym celu przeprowadzają nieskończoną liczbę warsztatów, kursów i konsultacji z nowymi „ekspertami” wyspecjalizowanymi w wyszukiwaniu (lub wynajdywaniu) nowych form rasizmu, seksizmu czy homofobii.
Przeczytaj także:
- Co to cenzura? Teorie spiskowe na temat internetowej cenzury okazały się prawdziwe
- „Ruch woke chce indoktrynować dzieci”. Jean-François Braunstein: nie ogranicza się do świata edukacji
- Lewacka kinematografia uderza w zachodnią cywilizację
- Nowa ideologia – „woke”
Takie obsesyjne zafiksowanie na tożsamości rasowej, płciowej i seksualnej przekazywane jest społeczeństwu obywatelskiemu. I jak twierdzy Hanania – ta norma tworzy kulturę.
Do narodzin idei woke na amerykańskim gruncie przyczyniły się więc dwa zjawiska: duży entuzjazm cechujący amerykańskie społeczeństwo oraz to, jak ważną rolę w amerykańskiej historii zajmuje kwestia rasowa. Jednak, skoro ideologia ta jest tak mocno związana z amerykańskimi przemianami społecznymi i prawnymi, nie ma sensu przeszczepiać jej na grunt europejski. Ruch woke narodził się w Stanach Zjednoczonych i tam musi wygasnąć dla dobra Zachodu.