Jak na europejskie standardy miasto nie jest duże, gdyż liczba stałych mieszkańców nie przekracza 200 tysięcy. Chlubi się jednak wspaniałym ratuszem, bogatymi zbiorami dzieł mistrzów malarstwa europejskiego, by wymienić Boscha, Breugla, Cranacha Starszego, van Dycka czy Rubensa.
Jest także Bruksela ważnym ośrodkiem przemysłowym z montowniami popularnych marek samochodów Audi, Citroen i Renault, zakładami piwowarskimi, hutnictwem metali nieżelaznych, elektroniką a nade wszystko stanowi belgijska stolica ważne centrum finansowe z międzynarodowymi bankami i giełdą.
Historia niewielkiego państwa, jakim jest Belgia – konstytucyjna monarchia położona między Francją i Holandią, granicząca także z Luksemburgiem jest krótka, gdyż datuje się od roku 1830, kiedy to w wyniku zwycięskiego powstania (jak twierdzi wielu), za sprawą Powstania Listopadowego w Polsce, uzyskała niepodległość państwową od Królestwa Zjednoczonych Niderlandów, który to fakt Holandia uznała w roku 1839.
Krótka nie znaczy spokojna. Do dziś urzędowymi językami pozostają niderlandzki, niemiecki (popularny we wschodnich kantonach) i francuski. Kraj podzielony jest na 10 prowincji należących do dwóch głównych (poza brukselskim) regionów – posługującej się belgijską odmianą flamandzkiego Flamandii i francuskojęzycznej Walonii.
W 2020 roku kraj stanął w obliczu realnej groźby rozpadu, kiedy to powyborczy pat sprawił, że przez 8 miesięcy, kolejni parlamentarzyści desygnowani przez króla Filipa Leopolda Koburga do stworzenia rządu, ponosili fiasko, a radykalizujące się nastroje społeczne podsycały retorykę nacjonalistyczną i separatystyczną.
Historycznie rzecz biorąc tereny dzisiejszej Belgii, zamieszkiwali Celtowie, którzy od 57 r. p.n.e. pod panowaniem Rzymu (jako prowincja Galia Belgica) ulegli znacznej romanizacji, by w drugiej połowie V wieku wejść w skład państwa Franków. W kolejnych stuleciach (843) wschodnie tereny przypadły Lotarowi I (Dolna Lotaryngia), a od 880 roku Niemcom, gdzie z czasem uformowały się hrabstwa Hainaut i słynąca po dziś koronkami Brabancja.
W kolejnych wiekach, gdy protestanckie Niderlandy oderwały się od Hiszpanii, katolickie Belgia i Luksemburg, pozostawały pod rządami Habsburgów – najpierw hiszpańskich, potem austriackich. Wszystkie europejskie wojny przetaczały się przez te ziemie, co nie przeszkodziło ich gospodarczemu rozkwitowi. Flandria jak Brabancja stały się ośrodkiem przemysłu włókienniczego i handlu na międzynarodową skalę. Już w drugiej połowie XIX wieku Belgia stanowiła jedno z najlepiej uprzemysłowionych państw w Europie.
Dopiero w tym roku, Belgia w liście skierowanym przez króla do prezydenta Demokratycznej Republiki Konga Felixa Tshisekediego, symbolicznie przeprosiła za kolonialne panowanie w Kongo, gdzie na plantacjach kauczuku śmierć poniosły miliony rdzennych Afrykanów. Tereny te stanowiły zresztą prywatną własność króla Leopolda II (pradziadka obecnego monarchy) i dopiero w 1908 roku zostały przekazane Belgii.
Drakońskie kary, brak edukacji, wykorzystywanie seksualne, sprawiły, że opisane przez Josepha Conrada w słynnej powieści „Jądro Ciemności” praktyki, nazwano później „najmniej znanym ludobójstwem w historii ludzkości”. Tło historyczne obrazuje trudne dziedzictwo tego niewielkiego europejskiego kraju, którego stolicę entuzjaści integracji, zwykli nazywać „sercem Europy”.
Dzisiaj, gdy różnice rozwojowe i poziom zamożności sprawiają, że Flamandowie, także w Brukseli demonstrują poczucie wyższości względem urodzonych na południu francuskojęzycznych Walonów. Nawet w starych ośrodkach uniwersyteckich jak Gandawa, nie czując się do końca „u siebie”, Walonowie wybierają wykłady prowadzone w języku angielskim.
Z polskiej perspektywy owe problemy wydają się nieco abstrakcyjne. Pomimo 123 lat zaborów towarzyszyło nam poczucie wspólnoty narodowej i dumy z 1000-letniej historii państwa polskiego. Dominuje ono nawet nad najostrzejszymi podziałami, a wspólnota tradycji, kultury, języka i wiary wpisanej w nasz kod kulturowy – stanowi nienaruszalne spoiwo.
W małej Belgii pretensje historyczne, to pretekst do podsycania nastrojów separatystycznych, konfliktów i budowy programów politycznych opartych na wciąż aktualnych animozjach. W trakcie obu wojen światowych Belgia znajdowała się pod okupacją niemiecką, a mimo urzędowego statusu, język byłych najeźdźców jest pierwszym, jedynie dla 72 tysięcy obywateli. Natomiast w niderlandzkim mówi 5,2 miliona Belgów, a francuski pozostaje ojczystym dla 4,6 miliona mieszkańców kraju. W kategoriach skali, sprawa języka ma więc potencjał, stanowiący w oczywisty sposób łakomy kąsek dla polityków, którzy popularność chcą budować na konflikcie.
Jak to możliwe, by w kraju 10-krotnie mniejszym od Polski, o rozwiniętej infrastrukturze, przemyśle i rolnictwie, różnice ekonomiczne, poziom bezrobocia i zróżnicowanie statusu społecznego były aż tak znaczne. Źródła są historyczne, bo po uzyskaniu niepodległości, to język francuski stanowił w warstwie symbolicznej emanację tego zjawiska. Dopiero w roku 1898 wydano urzędowy wymóg, co potwierdzała specjalna ustawa, publikowania aktów urzędowych w dwóch językach. W czasach nam bliższych tak znacząca dla zachodniej Europy rewolta 1968 roku – w Belgii oznaczała protesty przeciwko nakazowi używania języka francuskiego na zajęciach w Uniwersytecie Leuven (Louvain).
Tyle tylko, że tradycyjny przemysł i górnictwo, przez lata stanowiące źródło zamożności południa kraju, z czasem zaczął przegrywać z tańszą, gdy idzie o siłę roboczą Flandrią. Rozwój portów, gdzie jak w Antwerpii masowo przeładowywano kobalt i miedź z Konga i gwałtowny rozwój wspólnego rynku w efekcie Traktatów Rzymskich, pozwoliły na długotrwały okres prosperity. Dodatkowo europejskie regulacje prowadzące do zamykania kopalń, podcięły tradycyjne źródła zamożności francuskojęzycznej Walonii.
Paradoksalnie decentralizacja państwa, zamiast wzmocnić poczucie sprawczości i regionalnej autonomii sprawiła, że przeniesienie uprawnień w ręce władz regionalnych wzmogło jedynie poczucie alienacji, choć reprezentacja ministerialna na szczeblu centralnym pozostaje równa (podobnie jak w parlamencie), a odpowiedzialność za obronę narodową, politykę zagraniczną i sądownictwo, pozostają domeną władz centralnych. Mimo to traktat z Maastricht gwarantuje przedstawicielom Regionów i Wspólnot udział w spotkaniach, w ramach Rady Unii Europejskiej. Do ich wyłącznej kompetencji należą gospodarka, bezrobocie, rolnictwo, polityka mieszkaniowa, transport, środowisko i planowanie przestrzenne. Spoiwem i arbitrem z mocy Konstytucji, pozostaje król. Instytucjonalny pat sprawia, że średni okres funkcjonowania rządu centralnego nie przekracza 16 miesięcy. Zatem kryzys instytucjonalny i postępująca dezintegracja są jedyną „stałą” w realiach belgijskiej polityki. Były premier Belgii, obecnie Przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel wywodzi się z „Jednej Belgii” – stanowiącej dzisiaj dopiero czwartą siłę polityczną w tym kraju. Być może tutaj leży przyczyna europejskiego impossbilizmu i fakt, że najpoważniejsze nawet kwestie grzęzną w jałowych sporach.