Kampania prezydencka za Oceanem nabiera tempa. Już wcześniej dynamika wydarzeń była gigantyczna. Klęska Joe Bidena w debacie z Donaldem Trumpem, nieudany zamach na tego ostatniego i wreszcie wycofanie się w wyścigu o Biały Dom jego obecnego lokatora. O zwycięstwo w nadchodzącej elekcji zawalczy prawdopodobnie ze strony Demokratów aktualna wiceprezydent Kamala Harris.
Co jakiś czas publikowane są sondaże pokazujące poparcie dla kluczowych kandydatów. Kluczowych ponieważ nie jest tak, że w wyborach bierze udział tylko dwójka pretendentów. Jest ich więcej, niemniej pozostali nie odgrywają większej roli, a głosy rozkładają się głównie pomiędzy Republikanina i Demokratę. Pewnym wyjątkiem był rok 1992, kiedy to trzecie miejsce, z niemal 20 – procentami głosów zajął Ross Perot, kandydat niezależny.
Amerykańskie wybory mają także swoją specyfikę ze względu na tamtejszą ordynację wyborczą. Chociaż wspominane sondaże odnoszą się do poparcia w skali całego kraju, to jednak nie wynik w tzw. populat vote jest decydujący. USA są państwem federalnym i Amerykanie podchodzą do tego federalizmu bardzo poważnie. W istocie bowiem Stany Zjednoczone to związek państw, w którym każde z nich ma daleko posuniętą autonomię wobec rządu centralnego. Ma to swój wyraz także w wyborach. Każdy stan przyznaje określoną liczbę głosów elektorskich, uzależnionych głównie od liczby ludności. Im bardziej liczny tym więcej głosów elektorów można w nim uzyskać. Regułą jest, że zwycięzca w danym stanie zgarnia wszystkie głosy elektorskie przypisane do tego stanu, choćby jego wygrana była minimalna.
Ogólnie zdobyć można 538 głosów elektorskich, do wygranej potrzeba zatem 270 z nich. Co ciekawe możliwy jest także remis, wówczas do akcji wkracza Kongres USA, i to on dokonuje wyboru głowy państwa oraz jego zastępcy. Innym ciekawym elementem tego procesu jest to, że zasadniczo kampania prezydencka w USA nie toczy się z takim samym natężeniem we wszystkim stanach. Skupia się na tzw. swing states (stany wahające się), czyli takich, w których wygrana republikanina lub demokraty nie jest przesądzona. Jest ich około dziesięciu. Ich istotą jest to, że wygrać może w nich każdy z kandydatów (nie są one zatem identyfikowane ani jako republikańskie ani jako demokratyczne). W innych wygrana któregoś z nich jest raczej przesądzona, stąd prowadzenie intensywnej kampanii na ich terenie to starta czasu i pieniędzy. Kampania skupia się zatem tam, gdzie efektywnie rozstrzyga się los wyborów.
Amerykański sposób wyboru prezydenta sprawia, że głową państwa może zostać osoba, która dostała mniej głosów w skali całego kraju, uzyskała jednak więcej głosów elektorskich. Nie trzeba wcale daleko szukać aby podać przykład takiej sytuacji. Wystarczy odwołać się do 2016 roku, kiedy to walkę o Biały Dom wygrał Donald Trump, chociaż w głosowaniu ogólnoamerykańskim dostał niemal 3 miliony głosów mniej od Hilary Clinton. Trump pewnie jednak wygrał w głosowaniu elektorskim, gdzie uzyskał 304 głosy, Clinton zdobyła ich 227. Podobnie było w 2000 roku kiedy to prezydenckie głosowanie wygrał George W. Bush. W wyborach powszechnych zdobył o około pół miliona głosów mniej niż jego rywal, Al Gore. Finalnie w kolegium elektorskim zdobył jednak 271 głosów i ostatecznie wybory wygrał. Wielu do dziś pamięta emocje związane z tymi wyborami, rozstrzygnęła je bowiem decyzja Sądu Najwyższego, w efekcie której głosy elektorskie z Florydy trafiły do kandydata Republikanów.
Przeczytaj także:
- Trump w opałach? Harris stanęła do walki…
- Potężny Donald Trump i słaba Kamala Harris?
- Czy Ron DeSantis mógłby zostać wiceprezydentem Donalda Trumpa?
Samo śledzenie ogólnokrajowych sondaży, jeśli chodzi o wybory prezydenckie w USA, może nie wystarczyć, co więcej także ostateczny wynik w skali kraju nie jest rozstrzygający o tym, kto zostanie głową amerykańskiego państwa. To sprawia, że tamtejsza ordynacja prezydencka rodzi pytania i wątpliwości. Od czasu do czasu pojawiają się propozycje aby z kolegium elektorskiego zrezygnować i zwycięzcę wyłaniać w głosowaniu powszechnym. Taka zmiana wydaje się jednak mało prawdopodobna, przynajmniej w najbliższych latach. W nadchodzących wyborach o tym, kto wygra finalnie zdecyduje zatem liczba głosów elektorskich.