Propozycją Trumpa jest nałożenie wysokich ceł (od 10 do 20 proc. wartości) na większość importowanych towarów. Harris jest bardziej powściągliwa co do wysokości taryf, ale rzecznik kampanii potwierdził, że „zastosowałaby ukierunkowane i strategiczne taryfy, aby wesprzeć amerykańskich pracowników, wzmocnić naszą gospodarkę i pociągnąć naszych przeciwników do odpowiedzialności”.
Przez ostatnich dziesięć lat protekcjonizm był jedną z niewielu rzeczy, które w Stanach Zjednoczonych uzyskały poparcie dwupartyjne – opowiadają się za nim zarówno Demokraci, jak i Republikanie. Podczas swojej prezydenckiej kadencji Trump nałożył cła na import wielu towarów i nie miało wielkiego znaczenia, czy są one importowane od krajów, z którymi USA aktualnie rywalizuje, czy od krajów sojuszniczych. Jego następca, aktualny prezydent Joe Biden, obiecał na początku wprowadzenie nowej ery handlu, która miała polegać na powrocie do multilateralizmu, ale okazało się to tylko czczą obietnicą, ponieważ jego administracja nie tylko utrzymała prawie wszystkie taryfy Trumpa, ale także dodała nowe oraz rozszerzyła przepisy „Kupuj amerykańskie”, nakazujące krajowym agencjom kupowanie produktów wyprodukowanych w kraju.
Zatem zarówno Biden, Trump, jak i Harris uważają, że ograniczenia w handlu zagranicznym chronią amerykański przemysł przed konkurencją, a cła ich zdaniem są elementem bezpieczeństwa narodowego, sposobem na większy wzrost gospodarczy oraz przywracanie miejsc pracy dla pracowników fizycznych, zredukowanych w ostatnich latach za sprawą konkurencji importowej. „Zamierzam renegocjować nasze katastrofalne umowy handlowe” – zapowiadał Donald Trump w czasie swojej kampanii prezydenckiej w 2016 r. „Będziemy zawierać tylko świetne umowy handlowe, które stawiają amerykańskiego pracownika na pierwszym miejscu. Zamierzamy przywrócić do pracy naszych górników i hutników” – podkreślał.
To prawda, że z powodu konkurencji importowej – zwłaszcza tej z Chin – w Stanach Zjednoczonych zmniejszyła się liczba miejsc pracy w przemyśle wytwórczym. Nie jest jednak prawdą głoszona przez polityków teza, że protekcjonizm pomoże odtworzyć te miejsca pracy. Nowe badania pokazują bowiem, że zależność między importem z Chin a mniejszym zatrudnieniem w amerykańskim przemyśle wytwórczym nie jest tak dokładna. Stany Zjednoczone przestały bowiem likwidować miejsca pracy w tym sektorze już po pierwszej dekadzie XXI wieku, a zatem na długo przed tym, jak zaczęto nakładać cła na towary importowane z Chin. Mało tego, w latach 2011-2018 chiński import do USA nadal rósł, tymczasem liczba miejsc pracy w przemyśle wytwórczym utrzymywała się na tym samym poziomie. I pozostała niezmieniona, nawet po wprowadzeniu cła przez Trumpa i prób zmniejszenia napływu chińskich towarów.
Stany Zjednoczone trwają zatem przy polityce, która została zaprojektowana na czas, który już przeminął. W tej chwili jest nieskuteczna, bo wcale nie rozszerza amerykańskiego rynku pracy – co było jej głównym założeniem. Właściwie takie działania mogą przynosić nawet odwrotny skutek i tłumić zatrudnienie. Handel z gospodarkami rozwijającymi się oznacza bowiem łatwiejszy import komponentów do USA, gdzie więcej pracowników znajduje zatrudnienie w firmach wykorzystujących te komponenty.
Zatem zamiast prowadzenia protekcjonistycznej polityki celnej, Waszyngton powinien zastanowić się nad możliwościami znoszenia czy ograniczania barier i wzmacniania globalnych powiązań gospodarczych. Zamiast zamykać się na świat, lepiej zapewnić Amerykanom jak najwięcej możliwości czerpania korzyści z globalizacji. Pomoże to zarówno pracownikom w Stanach, jak i na całym świecie.
Trump próbował rozwiązać problem, który już nie istniał
Amerykański sektor produkcyjny zmaga się z chińską konkurencją od początku lat 90. minionego wieku. Chiny bardzo dużo środków inwestują we wzrost gospodarczy oparty na eksporcie, jednocześnie utrzymując stosunkowo niskie płace, przez co bardzo trudno jest z nimi konkurować amerykańskim branżom produkcyjnym o niskich kwalifikacjach – i to zarówno globalnie, jak i lokalnie. Skutkowało to zwalnianiem pracowników i zamykaniem fabryk.
Z badań prowadzonych przez ekonomistów Roberta Feenstrę, Honga Ma i Yuana Xu wynika, że w latach 1991-2011 w Stanach Zjednoczonych aż 1,5 mln osób straciło pracę na skutek szybkiego wzrostu chińskiego importu.
W regionach, w których liczba zamkniętych fabryk i zwolnionych pracowników była znaczna, wzrósł poziom ubóstwa, a także podniósł się wskaźnik uzależnień. Spadł natomiast wskaźnik dzietności i liczba zawieranych małżeństw. To właśnie ci zwolnieni pracownicy i ich rodziny zwracali się do Trumpa, który obiecywał ograniczenie importu towarów zza granicy, co miało skutkować powrotem amerykańskich miejsc pracy. Poparcie tej bardzo licznej grupy pomogło Trumpowi zdobyć przewagę w stanach, które tradycyjnie opowiadały się za kandydatami Demokratów – Pensylwania, Wisconsin, Michigan. Dzięki temu został prezydentem.
Będąc w Białym Domu, Trump próbował wywiązać się z tej obietnicy. Faktycznie nałożył cła na tanie towary sprowadzane z Chin i Meksyku. Wprowadził też opłaty za import z Kanady i Unii Europejskiej. Częściowo podziałało – bo import faktycznie zmalał, ale pociągnął za sobą także spadek eksportu z USA. Niemniej taryfy Trumpa zupełnie się nie sprawdziły jako sposób na tworzenie nowych miejsc pracy. Wcześniej głośny „szok chiński” skończył się, jeszcze zanim Trump objął urząd prezydenta. Więc w momencie wprowadzania ograniczeń, import z Chin nie miał już większego znaczenia w kontekście zatrudnienia w USA. Ekonomiści uważają, że handel z innymi krajami także nigdy nie szkodził amerykańskiemu rynkowi pracy.
Podczas prezydentury Trumpa nie zwiększyła się liczba miejsc pracy w produkcji. Nie zwiększyła się także za prezydentury jego następcy, Joe Bidena.
Szukanie alternatywy
Nakładanie ceł na zagraniczne towary nie pomogło zatem amerykańskiej produkcji. Może jednak działać na nią hamująco. USA importuje dobra z wielu krajów, Chiny odpowiadają tylko za 16,5 proc. całego amerykańskiego importu. Wśród reszty partnerów znajdują się kraje o gospodarkach wschodzących, takie jak Indie, Meksyk, Brazylia, Korea Południowa, Wietnam czy Tajlandia. Import z tych krajów ma pozytywny wpływ na rozwój amerykańskiego przemysłu wytwórczego.
Dzięki importowi ze wspomnianych gospodarek wschodzących tylko latach 2011-2019 powstało prawie pół miliona nowych miejsc pracy w USA. Sporo fabryk otwarto w tych samych regionach, w których dekadę wcześniej zamykano zakłady z powodu importu tańszych towarów z Chin. W każdym razie łatwo odgadnąć, skąd bierze się ten wzrost: amerykańscy producenci – szczególnie ci największy – dążą do wytwarzania złożonych towarów, do których surowce lub komponenty sprowadzają z innych części świata. Kiedy import jest przystępny cenowo, takim zakładom łatwiej się rozwijać – a co za tym idzie: zatrudniać więcej ludzi.
Wprowadzanie ceł na towary zagraniczne zawsze stwarza ryzyko, że amerykańscy eksporterzy będą musieli zmierzyć się z cłami odwetowymi nakładanymi na ich towary. Co jednak ważniejsze – taka fiksacja na sektorze produkcyjnym nie jest zasadna, bo tworzy wrażenie, jakby Stany stały produkcją. Tak jednak nie jest, bo branże usługowe (oprogramowania, inżynierii, badań, usług finansowych) zatrudniają dwa razy tyle pracowników, a jednocześnie płacą im średnio więcej. Te branże zapewniają także prace milionom pracowników bez wyższego wykształcenia. W wielu sektorach amerykańskie firmy usługowe są globalnymi liderami. Zmagają się jednak z problemem wysokich barier w międzynarodowym handlu usługami. Zamiast więc podnosić cło na towary sprowadzane, Waszyngton powinien skupić się na usuwaniu tych przeszkód w międzynarodowym handlu usługami – to właśnie przyniosłoby realną pomoc dla amerykańskiego biznesu i umożliwiło stworzenie większej liczby miejsc pracy.
Zaangażowanie amerykańskich firm w globalny rynek jest korzystne dla wszystkich stron. Jednak nakładanie kolejnych ceł na importowane towary – które zapowiada Trump w swojej kampanii – tak samo może zaszkodzić amerykańskim importerom, jak i pracownikom w krajach, z których do tej pory Stany sprowadzały surowce czy komponenty.
Czasami ekonomiści lub urzędnicy argumentują, że choć nakładanie taryf na towary importowane faktycznie ma wady ekonomiczne, to jednak przyczynia się do bezpieczeństwa narodowego. Chodzi o ograniczenie handlu z Chinami, by w ten sposób ograniczyć rozwój konkurencyjnego państwa, a jednocześnie zachować pewność co do niezależności amerykańskiego przemysłu od chińskich dostaw. Nie jest to jednak najlepsze rozwiązanie, ponieważ w jego miejsce powinny pojawić się alternatywne polityki, które będą wyraźnie ukierunkowane na ochronę bezpieczeństwa narodowego, a nie realizować cele bezpieczeństwa za pomocą nieopłacalnych rozwiązań ekonomicznych.
Zresztą szerokie taryfy celne wcale nie muszą służyć amerykańskiemu bezpieczeństwu. Bo jeśli Waszyngton nałoży wysokie cła na zagraniczne towary, inne kraje mogą odpowiedzieć dokładnie tym samym – i nałożyć cło na towary sprowadzane z USA. Oznaczałoby to wojnę handlową, a ta nie poprawia stabilności kraju. Wiele analiz ekonomicznych i politycznych wykazywało, że wymiana towarów i usług jest jednym z czynników wspierających pokój – właśnie przez budowanie relacji gospodarczych, konieczność wypracowania wspólnych standardów czy napędzając współpracę na poziomie administracyjnym. Działa to też w drugą stronę: im więzi handlowe są słabsze, tym łatwiej o konflikt.
Oczywiście Biden, Trump czy Harris powinni martwić się o problemy amerykańskich pracowników i firm. Jednak źródła wyzwań, przed którymi stają, nie należy doszukiwać się w samej globalizacji, tylko w niesprawiedliwym rozkładzie korzyści z niej czerpanych, które w dużej mierze dotyczą osób zamożnych. Zamiast więc wycofywać się ze światowego handlu, dużo lepiej byłoby skoncentrować się w wypracowaniu wśród pracowników umiejętności potrzebnych do odniesienia sukcesu w coraz bardziej połączonym świecie.
Najlepiej sprawdzają się szkolenia pracowników bez wyższego wykształcenia – bo to oni mają też największe problemy ze znalezieniem pracy. Świetnym przykładem takich inicjatyw realizowanych w USA jest choćby uchwalona w 2022 r. ustawa CHIPS and Science Act, która przeznaczała 280 mld dolarów na pobudzenie amerykańskich badań i produkcji, część tych środków wysyłając do lokalnych szkół wyższych, programów zawodowych i instytucji badawczych. Dzięki tak kierowanej polityce można wyposażać pracowników w umiejętności zwiększające ich konkurencyjność na globalnym rynku pracy.
Istotna jest też zmiana w mentalności pracodawców, którzy powinni brać pod uwagę umiejętności zatrudnianych pracowników, a nie ich pochodzenie. Wyższe wykształcenie to nie jedyny sposób na zdobycie ważnych umiejętności. Ponad połowa pracowników zatrudnionych w USA zdobyła swoje kwalifikacje w inny sposób – na przykład przez programy szkoleniowe, uczelnie społeczne czy podczas służby w armii.
Reakcyjny protekcjonizm, na który zgadzają się kandydaci w nadchodzących wyborach prezydenckich, daje tylko tymczasową ulgę dla regionów i branż stojących przed trudnościami. Budowa odpornej gospodarki wymaga natomiast znalezienia środków na rozwój siły roboczej i wypracowywanie umiejętności, które zostały dobrze określone w ustawie CHIPS and Science. W ten sposób podniesione zostaną kwalifikacje amerykańskich pracowników, wypromowane relacje handlowe, a gospodarka osiągnie sukces także w ujęciu długoterminowym.