1 września niemiecka skrajnie prawicowa partia AfD po raz pierwszy zwyciężyła w Turyngii, zdobywając ponad 32,8 proc. głosów. W porównaniu z 2019 r. ich poparcie wzrosło o niemal 10 pkt proc. W Saksonii partia ta zajęła drugie miejsce (na pierwszym znalazło się CDU). W tym landzie Die Linke w ogóle upadło, a poparcie dla SPD zmniejszyło się do zaledwie 7 proc.
Choć wyniki te bardzo cieszą Björna Höcke, lidera AfD w Turyngii, to otwarcie okazuje on pogardę dziennikarzom, odmawiając im wstępu do swojej partyjnej siedziby.
Niektórzy liderzy AfD, jak Jörg Prophet, głoszą bardzo niepokojące poglądy – wspierają „remigrację”, a nawet uważają, że amerykańskie bombardowania były znacznie gorsze niż eksterminacja Żydów w nazistowskich obozach. To dowodzi, że polityczne i historyczne tabu zostało już złamane, a niemiecka prawica jest dziś dużo bardziej niebezpieczna niż Bracia Włosi na czele z Georgią Meloni, którzy w swym populizmie nigdy nie posuwali się do tak ekstremalnych twierdzeń – i są gotowi je potępiać.
Sympatie polityczne Niemców są wciąż silnie podzielone geograficznie – na zachodzie kraju wyniki AfD są bardzo słabe. Ten podział odzwierciedla też różnice społeczne, jakie zachowały się w Niemczech od czasu upadku muru berlińskiego. Jednak, żeby zrozumieć, jak duże znaczenie ma obecne zwycięstwo AfD, musimy przypomnieć sobie pewien historyczny spór, jaki w latach 80. ubiegłego stulecia przeciwstawił sobie prawicę i lewicę. Istotą tego sporu było porównanie nazizmu ze stalinizmem.
Historyk Karl Dietrich Bracher, który był jednym z ważniejszych uczestników tamtej kłótni, stwierdził, że w „niedawnej »wielkiej debacie« na temat możliwości porównania narodowosocjalistycznej i komunistycznej polityki masowych mordów prawie wszystkie fakty i argumenty były już znane, ale najważniejsze jest to, że nie powinniśmy używać porównań, aby odebrać tym ideologiom i dyktaturom, które nie robią nic więcej, niż czynią przerażające możliwym, to, co jest »wyjątkowe« w ich nieludzkości w każdym przypadku. Apologetyka narodowa nie może opierać się na porównaniach”.
Bracherowi chodziło o to, że prawicowe partie i organizacje, przyjmując koncepcję totalitaryzmu, zrównują nazizm i stalinizm – jako dwa gatunki tego samego rodzaju – w istocie jednak, szukają w ten sposób usprawiedliwienia dla nazizmu. Po co? Żeby uwolnić Niemcy od ciążącej na nich historycznej winy. Inaczej mówiąc: Niemcy nie były jedynym państwem, w którym rozwinął się totalitarny horror, pora więc pozbyć się tej „przeszłości, która nie chce odejść”, jak powiedział kiedyś inny historyk Ernst Nolte.
Bracher, podobnie jak wtórujący mu wówczas Habermas, odnosili się do ówczesnego lidera niemieckiej prawicy, Franza Josefa Straussa, który w jednym artykule stwierdził, że „najwyższy czas, abyśmy wyłonili się z ruin Trzeciej Rzeszy i ponownie stali się normalnym narodem. Bez tożsamości narodowej, w której moglibyśmy odnaleźć siebie, naszą przeszłość i przyszłość, naród niemiecki nie może wypełnić swojej misji na świecie. Dlatego bez arogancji mówię, że musimy być w stanie ponownie chodzić z podniesioną głową”.
Priorytetem niemieckiej prawicy było zatem zaprezentowanie wizerunku Niemiec jako „gospodarczego giganta”, a nie „politycznego karła”, który narzucała haniebna przeszłość. Należało ją pozostawić, pominąć i w ten sposób zrzucić poczucie winy. I udało się to osiągnąć poprzez wybór Höckego. Niemcy nie żywią już poczucia winy – jednak Habermas uważał, że to właśnie ono zmusza niemiecki naród do krytycznego spoglądania na swoją tradycję. Teraz niewiele już ich hamuje.