W wydaniu z 29 września serwis Journal du dimanche zamieścił komentarz nowego francuskiego ministra spraw wewnętrznych, Bruno Retailleau, który stwierdził, że praworządność „nie jest ani niematerialna, ani święta”. Komentarz ten odbił się we francuskich mediach szerokim echem. Przewodnicząca Zgromadzenia Narodowego Francji, Yaëla Braun-Piveta, na kanale France 2 wyraziła zaniepokojenie słowami: „Kiedy sytuacja jest napięta, kiedy są kryzysy, przede wszystkim nie możemy kwestionować praworządności. To właśnie chroni naszą demokrację”. Ta medialna wymiana zdań pokazuje, że wśród nowej większości parlamentarnej Francji istnieją rozbieżności w kwestiach tak podstawowych, a jednocześnie tak istotnych dla francuskiej społeczności, jak praworządność. Możliwe jednak, że w sercu tej niezgody leży zwykłe nieporozumienie.
Czym jest praworządność, określana inaczej jako „rządy prawa”? We francuskiej literaturze prawniczej to stosunkowo młode pojęcie. Wywodzi się z niemieckiego słowa „Rechtsstaat”, które oznaczało podporządkowanie funkcjonowania państwa regułom. W takim historycznym ujęciu praworządność nie zawiera w sobie żadnych treści programowych, filozoficznych czy moralnych. Dodatkowe znaczenie termin ten nabrał dopiero w ciągu ostatnich 50 lat.
Ta transformacja znaczenia rozegrała się zresztą nie tylko we Francji, ale w całej Europie. Dziś „rządy prawa” mogą oznaczać bardzo wiele – nadal mogą być pojęciem technicznym, ale równie dobrze mogą nieść ze sobą treści ideologiczne, a nawet stać się terminem transcendentalnym. Bo przecież praworządność dla niektórych ludzi stała się niemal religią, w której credo stanowią prawa człowieka, głównym kapłanem jest sędzia, a w roli kaznodziejów występują rozmaite grupy aktywistów. Praworządnością szafuje się przed rządem – każdym rządem – oraz ustawodawcami, kiedy tylko biorą się za kwestie związane z bezpieczeństwem, wymiarem sprawiedliwości lub imigracją. W ten sposób mantra rządów prawa ma ograniczać działania polityków, kiedy celują w zmiany potencjalnie choćby podważające prawa jednostki.
Tak szeroko rozumiana praworządność jest dziś jednym z istotniejszych czynników prawotwórczych we Francji i Europie. Z tej perspektywy prawo państwa do stosowania przymusu jest haniebną częścią suwerenności, wobec której należy się buntować. Głównym zagrożeniem wolności jest tu działanie państwa policyjnego, a każde dążenie władzy w kierunku bezpieczeństwa, porządku publicznego czy wyższych interesów narodu ma potencjał „wolnościobójczy”.
Możemy jednak przyjąć inną definicję praworządności, taką, jaka pojawia się w tradycji republikańskiej, gdzie sprzężona jest z dobrem wspólnym i suwerennością ludu, rozumianą jako zdolność wybranych przedstawicieli narodu do formułowania i stosowania woli ogółu. W tym ujęciu praworządność obejmowałaby zasadę, że władza polityczna wywodzi się z powszechnych wyborów, państwo podporządkowane jest hierarchii norm i ma obowiązek zagwarantowania bezpieczeństwa – wykorzystując do tego legalną siłę oraz wymiar sprawiedliwości. Ostatnim istotnym elementem praworządności rozumianej na sposób republikański jest podział władzy, to znaczy istnienie trzech wyspecjalizowanych władz (ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej), które z jednej strony wzajemnie się temperują, ale z drugiej strony współpracują ze sobą, a żadna nie może podporządkować sobie pozostałych.
Zatem współcześnie, kiedy mówimy o konieczności lepszego chronienia społeczeństwa przed przestępczością, islamizacją czy zagrożeniami, jakie niesie migracja, nie chodzi o zniesienie rządów prawa, tylko o podjęcie odpowiednich działań w ramach praworządności. Bruno Retailleau słusznie przypomniał, że rządy prawa nie oznaczają nienaruszalności zasad.
Tak naprawdę we Francji przez ostatnie piętnaście lat podjęto wiele działań dla poprawienia porządku publicznego: zakazano ukrywania twarzy w przestrzeni publicznej, wprowadzono ustawę o wywiadzie, utrwalono niektóre elementy antyterrorystycznego stanu wyjątkowego, wprowadzono ustawodawstwo dotyczące kryzysu zdrowotnego oraz inne, wzmacniające poszanowanie zasad Republiki. Takich przykładów było więcej, choć za każdym razem spotykały się one z pewnym oporem środowisk uznających je za zamach na praworządność.
Można zatem podejmować bardzo dużo działań mieszczących się w zakresie suwerenności, które wcale nie naruszają przyjętej konstytucji czy podpisanych traktatów. Weźmy na przykład niedawną, głośną we Francji sprawę zabójstwa Philippine. Wystarczyłaby niewielka zmiana przepisów CESEDA (Code de l’entrée et du séjour des étrangers et du droit d’asile – Kodeks wjazdu i pobytu cudzoziemców oraz prawo do azylu) dotyczących przedłużenia aresztu dla cudzoziemców oczekujących na deportację, aby zapobiec tego typu tragediom.
Wystarczy, by można było trzykrotnie przedłużyć zatrzymanie cudzoziemców – o trzydzieści dni – albo by sędzia do spraw wolności i zatrzymań mógł brać pod uwagę stwarzane niebezpieczeństwo lub przestępczą przeszłość danej osoby podczas nakładania aresztu. Tak samo zaostrzenie ustawodawstwa dotyczącego wymiaru sprawiedliwości dla nieletnich, tak by uwzględniało nowe cechy przestępczości nieletnich w obszarze przestępstw seksualnych i ataków na integralność fizyczną – wystarczyłoby do dłuższego osadzenia mordercy Philippine i ocalenia jej życia.
Tego typu dążenia w kierunku interesu ogólnego są jednak często blokowane przez absolutyzm ruchu praw człowieka. Ruch ten wśród opinii publicznej stanowi mniejszość, jednak jest wpływowy w świecie polityki i mediów, a także samych instytucji. Co ciekawe – i paradoksalne – sam absolutyzm owego ruchu podważa rządy prawa, których rzekomo broni, bo ekscesy tego ruchu budzą uzasadnione wątpliwości w kwestii tego, czy „rządy prawa” nie stały się dziś kaftanem bezpieczeństwa nakładanym na demokrację. Jest to bowiem bardzo zły i niekorzystny układ dla faktycznych interesów obywateli, a w konsekwencji – dla prawdziwych wolności.
Demokracja jest systemem, w którym państwo przestrzega prawa, ale jednocześnie zapewnia jego poszanowanie przez obywateli. Musi więc istnieć pewna dialektyka między władzą publiczną a wolnością – i faktycznie jest ona przynajmniej tak stara, jak samo istnienie umowy społecznej. Czy w takim razie władza publiczna zagraża wolności? Oczywiście, że tak! Dlatego właśnie musi być ograniczona przez różne zabezpieczenia – podział władzy, możliwość odwołania się do sądu i tak dalej. Musimy jednak mieć na uwadze, że brak władzy publicznej zagraża wolności w takim samym stopniu, o czym przekonały się brutalnie wszystkie społeczeństw bez państwa.
Trzeba przede wszystkim uświadomić sobie, że w demokracji wolność oznacza pozytywne działanie państwa, a nie tylko powstrzymywanie się od działania. Żeby bowiem obywatele mogli korzystać z wolności, potrzebne jest bezpieczeństwo – i to rozumiane rozmaicie, między innymi jako bezpieczeństwo mieszkania, podróżowania, pracy, prowadzenia życia prywatnego i rodzinnego, zawierania umów, podejmowania zobowiązań czy wyrażania opinii.
Oprócz tego jednak trzeba mieć na uwadze, że podejmowane przez państwo środki naprawcze, które mają zabezpieczać wspomniane bezpieczeństwo, nie powinny jednocześnie dewitalizować suwerenności ludu. I tu na przykład Francuzi (ale też inni Europejczycy) mogą podnosić argument, że przecież w ich państwie do czegoś podobnego doszło, bo władza sądownicza zyskała nadmierną przewagę nad innymi władzami.
Z jednej strony konieczne jest, by silny system prawny ograniczał prywatną przemoc – to znaczy, aby system działał tak skutecznie, by ludzie nie chcieli podejmować prywatnej zemsty (wymierzania sprawiedliwości na własną rękę). Jednak dziś społeczeństwa uwierzyły, że zło jest wynikiem struktur społecznych i to przeciwko nim należy się zwrócić.
Tymczasem prawodawstwo i orzecznictwo powinny pracować na rzecz niepodzielnych interesów społeczności, a zatem jej bezpieczeństwa, spójności i zdolności do trwania w swoim bycie. Te kwestie są proste, kiedy mówimy o nich w kontekście stosunków pracy, środowiska czy planowania przestrzennego. Komplikują się, dopiero gdy trzeba poruszyć temat porządku publicznego, przepływów migracyjnych czy prawa karnego. Wtedy podnoszą się głosy broniące tak zwanych praw podstawowych, które mają abstrakcyjne jednostki, nawet jeśli dzieje się to ze szkodą dla ogółu prawdziwych (to jest: nieabstrakcyjnych) obywateli.
Rozumienie praworządności jest też jedną z istotnych (i pogłębiających się) różnic pomiędzy elitami a zwykłymi ludźmi. Elity (kulturowe, polityczne, medialne, instytucjonalne) dużo mówią i martwią się o prawa podstawowe. Dbają o podporządkowanie władz publicznych praworządności, czyli ich działanie w zgodzie z prawem. Jednak dla elit te żądania mają pierwszeństwo przed interesem ogólnym i prawami uchwalanymi przez wybranych przedstawicieli ludu, a to rodzi problemy.
Dla zwykłych ludzi bowiem najważniejsze są bezpieczeństwo, ciągłość narodu i powszechne prawo wyborcze. Dla większości obywateli – tak Francji, jak i innych państw Europy – praworządność oznacza taki stan społeczeństwa, w którym władza publiczna sprawia, że nie musimy obawiać się niczego ze strony innych obywateli. Kiedy jednak prawa jednostki stają się najważniejsze i nieodwracalne, ograniczeniu ulegają środki umożliwiające pokojowe życie ogółu.
Dlatego, kiedy w imię „rządów prawa” elity skutecznie ograniczają działania na rzecz bezpieczeństwa i wolności ogółu, ogół ten nie może czuć się lepiej.