fbpx

"Każdy rząd pozbawiony krytyki jest skazany na popełnianie błędów"

3.5 C
Warszawa
piątek, 26 kwietnia, 2024

"Każdy rząd pozbawiony krytyki jest skazany na popełnianie błędów"

Europa marzy o samodzielności obronnej

Europa powinna odzyskać odpowiedzialność za swoją obronność, zamiast każdorazowo liczyć na USA – analiza „The American Conservative”

Warto przeczytać

Ukraina stała się areną najnowszego kryzysu polityki zagranicznej. Najnowsze groźby Moskwy omawiane są podczas spotkań urzędników amerykańskich i rosyjskich. Kijów chciałby, aby ktoś stanął w jego obronie, Europejczycy chcieliby, by tym kimś były Stany Zjednoczone.

Liz Truss, brytyjska minister spraw zagranicznych, aby zwrócić uwagę Waszyngtonu na potrzebę zaangażowania militarnego w obronę Ukrainy, wynajęła zespół grający utwory Beatlesów. Można założyć, że gdyby tylko Europejczycy mieli coś do powiedzenia w tej sprawie, od razu zadzwoniliby po amerykańskie wojsko, nie tylko teraz, ale za każdym razem, gdy w ich delikatnym świecie pojawiają się jakieś przeszkody.

To wszystko wygląda dość śmiesznie. Przecież Europa jest już prawie 80 lat po zakończeniu II wojny światowej. Jej państwa mają łącznie trzy razy więcej ludności niż Rosja i przeszło 11 razy większy PKB niż ten kraj. Jeśli zastosujemy parytet siły nabywczej, różnica PKB spada – „tylko” do pięciu razy. Wielka Brytania, Niemcy, Francja i Włochy łącznie wydają obecnie na wojsko trzy razy tyle, co Rosja.

Skąd więc bierze się to uzależnienie obrony Ukrainy od Stanów Zjednoczonych? Z oszczędności. Państwa europejskie gotowe są odwracać wzrok od jawnej niesprawiedliwości, jaka dotyka Ukrainę, tylko po to, by zaoszczędzić parę euro. To, dlatego William Schneider z Instytutu Hudsona nawoływał, by to Waszyngton „pilnie podjął działania w celu ochrony państw na pierwszej linii frontu i przywrócenia siły odstraszania w Europie”.

Ale życzenie Schneidera jest zastanawiające – i to na dwa sposoby. Po pierwsze nie ma on dowodów, że odstraszanie, które miałoby powstrzymywać przed wojną, w Europie już nie działa. Władimir Putin utrzymuje się przy władzy od dwóch dekad. W tym czasie nie zaatakował ani jednego członka NATO. Żadnemu nawet nie zagroził atakiem. Nie wykonał żadnego manewru, który byłby wymierzony w członka NATO. Nawet nie zasugerował, że mógłby, planuje czy choćby chce zaatakować któregokolwiek członka NATO. Czy nie jest to dowód, że odstraszanie w Europie jednak działa?

Nie czyni to z Putina dobrego, miłego i pokojowego człowieka. Jasne, zachowywał się agresywnie względem Gruzji i Ukrainy. Nie jest to jednak argument za nieodpowiednim funkcjonowaniem europejskiego odstraszania, bo ani Gruzja, ani Ukraina nie należą do sojuszu transatlantyckiego. Prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden sam zauważył: „Mamy moralny i prawny obowiązek wobec naszych sojuszników z NATO, gdyby mieli być zaatakowani, bronić ich na mocy artykułu 5. I ten obowiązek jest święty. Ale nie rozciąga się na Ukrainę”.

Po co Ameryka miałaby „chronić państwa na linii frontu”, skoro odstraszanie w ramach NATO wydaje się działać bez zarzutu? Przecież zwiększenie siły odstraszania NATO wpłynie na bezpieczeństwo Tbilisi i Kijowa.

Schneider tłumaczył jednak, że „państwa frontowe, zwłaszcza Polska i państwa leżące nad Morzem Czarnym – Rumunia i Bułgaria – muszą być chronione i będą potrzebowały nowoczesnego systemu nadzoru i rozpoznania połączonego ze zintegrowaną siecią dowodzenia i kontroli”, a poza tym „NATO powinno zapewnić państwom frontowym nowoczesne zdolności wojskowe. Ta modernizacja musi wykraczać poza nabycie przez Polskę samolotów F-35 i czołgów M1 Abrams. Sojusznicy frontowi NATO muszą zostać włączeni do skutecznego systemu odstraszania”.

Wydaje się to rozsądnym stanowiskiem, tylko czemu obowiązkiem tym obarczać USA? Czy Europa nie jest w stanie nic zrobić bez ich pomocy? Czemu wyposażenie europejskich braci nie miałoby płynąć od ich zamożniejszych sąsiadów? Michael Shurkin z Shurbros Global Strategies zauważył, że „to wszystko kwestia wydatków, przy czym większość krajów NATO wydaje znacznie poniżej hipotetycznego celu 2 proc., a także kwestia koordynacji tego, na co je wydają”.

To prawda, nawet po licznych obietnicach zwiększenia wydatków i ich efektywności, państwa takie jak Niemcy, Hiszpania czy Włochy pozostają w tyle. Natomiast państwa frontowe, kraje bałtyckie, Polska i Bułgaria – owszem, osiągnęły deklarowany pułap 2 proc., choć wydaje się to niewystarczające, gdyby faktycznie miały obawiać się inwazji. Wychodzi jednak na to, że to Stany Zjednoczone – które same nie są przecież zagrożone – poświęcają najwięcej pieniędzy po to, by zabezpieczać suwerenność praktycznie wszystkich innych krajów na naszym globie. A niby z jakich powodów Amerykanie mieliby mieć obowiązek uzbrajania europejskich krajów, które same nie potrafią poważnie potraktować kwestii swego bezpieczeństwa? Dlaczego to Amerykanie mają bronić narodów Europy Środkowo-Wschodniej, jednocześnie przekształcając je na modłę bardziej zachodnią?

W trosce o własne bezpieczeństwo państwa europejskie powinny robić więcej, szczególnie te, które – jak Ukraina – chciałyby w przyszłości przystąpić do NATO. Shurkin wskazał zresztą na dwa zadania: „Jedno to opanowanie rodzaju podprogowej wojny pośredniej i hybrydowej, w której Rosjanie mają obecnie przewagę. Drugim jest zdolność do zmierzenia się z potencjałem konwencjonalnym. Europa potrzebuje obu, bo oba dałyby jej opcje. Nie ma ani jednego, ani drugiego”.

Zwiększenie wydatków na pomoc innym państwom europejskim nie powinno przecież być problemem. Zabiegający o kolejne dotacje z Brukseli Europejczycy bardzo dużo mówią o potrzebie solidarności. Teraz mają okazję ją okazać. W końcu to solidarność jest jedną z wartości, przez które Europejczycy zwykle uznają Stary Kontynent za lepszy od Stanów Zjednoczonych. Tyle że w dziedzinie obronności ta solidarność jakoś zanika.

Z badań przeprowadzonych przez Pew Research Center wynika, że większość Europejczyków wcale nie chce pomagać swoim sąsiadom w sytuacji zagranicznego zagrożenia. Do niesienia militarnej pomocy skłonna jest na przykład tylko jedna trzecia Niemców. W Grecji i Włoszech gotowość takiego poparcia wyraziło jeszcze mniej obywateli – jedynie jedna czwarta. Za każdym razem jednak więcej respondentów deklarowało wiarę, że w sytuacji zagrożenia mogą oczekiwać na pomoc ze strony Stanów Zjednoczonych. To nie świadczy dobrze o europejskiej solidarności.

Europa nie radzi sobie nawet ze wspólnymi projektami wydatków na obronność. Europejska Agencja Obrony w raporcie oceniającym stan wydatków pisze między innymi: „Inwestycje obronne i zamówienia na sprzęt obronny, wydatki na wspólne projekty nie wydają się priorytetem dla większości [państw członkowskich]. W 2020 r. państwa członkowskie wydały 4,1 mld euro na europejskie wspólne zamówienia sprzętu. Odpowiada to spadkowi o 13 proc. w stosunku do 2019 r. i stanowi trzecią najniższą wartość odnotowaną przez EDA od 2005 r. W rezultacie państwa członkowskie są zbiorowo dalekie od osiągnięcia poziomu odniesienia, jakim jest wydawanie 35 proc. swoich całkowitych zamówień na sprzęt obronny we współpracy z innymi państwami członkowskimi UE, co jest również zobowiązaniem w ramach inicjatywy stałej współpracy strukturalnej. W 2020 r. państwa członkowskie przeprowadziły jedynie 11 proc. wszystkich swoich zamówień wyposażenia w ramach europejskich. Od 2016 r. udział przeznaczony na zamówienia wyposażenia realizowane we współpracy europejskiej stale maleje, osiągając w 2020 r. nowy najniższy poziom”.

Można zatem stwierdzić, że Europejczycy woleliby być bronieni niż się bronić. Z pewnością zaś woleliby na tę obronę nie wydawać pieniędzy. Nie powinno więc dziwić, że w ich opinii Ukraina jest problemem Stanów Zjednoczonych. Chyba że chodzi o negocjacje z Moskwą, wtedy chcą, by uwzględnić ich głos. Waszyngton ma świadomość swojej siły i wykorzystuje imperialną pozycję, by zniechęcać Europę do niezależnych działań wojskowych. Ale Europa sama świetnie radzi sobie w powstrzymywaniu się od militarnych akcji.

Obciążenia obroną Europy nie należy dzielić. To Europa powinna bronić Europy, a nie Ameryka. Oczywiście – jeśli zajdą szczególne okoliczności, takie jak w przypadku II wojny światowej, ingerencja Stanów Zjednoczonych jest uzasadniona. Ale dawana przez nie ochrona powinna być tymczasowa. Kiedy zagrożenie zostanie pokonane, Amerykanie powinni znów skupić się na swoich sprawach, a Europejczycy bronić się samodzielnie, a nie wespół z amerykańską armią.

Dwight D. Eisenhower słusznie stwierdził: „Nie możemy być nowoczesnym Rzymem strzegącym dalekich granic naszymi legionami, choćby z tego powodu, że politycznie nie są to nasze granice. To, co musimy zrobić, to pomóc tym ludziom [odzyskać] pewność siebie i stanąć na własnych wojskowych nogach”. Prawie 80 lat od końca II wojny światowej to z pewnością odpowiednio długi czas, by to zrobić.

Poza tym nie powinno być tak, że Waszyngton dyktuje Europejczykom, jakie powinny być ich wydatki na wojsko. Nie ma też co straszyć Moskwą, bo prawdopodobieństwo odrodzenia Armii Czerwonej, która ruszy na kraje Unii Europejskiej (lub chociaż na jeden z nich), jest praktycznie zerowe.

Na co w takim razie Europejczykom wojska? W przypadku Francji i Wielkiej Brytanii może to być jeszcze element podtrzymywania iluzji światowego imperializmu. Ale w przypadku – dajmy na to – Hiszpanii, Włoch czy Niemiec? Cóż, wydaje się, że dla większości europejskich krajów utrzymywanie wojska jest… jedną z tych rzeczy, które robisz, jeśli jesteś krajem. Niewielu tak naprawdę obawia się zagrożenia militarnego ze strony innych państw, może z wyjątkiem krajów nadbałtyckich, które są niewielkie, a na dodatek pechowo położone obok Rosji. Aczkolwiek jeśli naprawdę tak jest, to – jak wspomniano wcześniej – zaskakująco mało robią w celu zabezpieczenia swoich granic. Zresztą ciężko wyjaśnić scenariusz, w którym Moskwa miałaby podjąć decyzję o ich zaatakowaniu, bo poniosłaby olbrzymie koszty dla stosunkowo niewielkich zysków.

Aktualnie zatem Stany Zjednoczone powinny poinformować Europę o tym, co zamierzają zrobić i pozwolić Europejczykom dostosować się do tych planów. A jakie powinny to być plany? Stopnie wycofanie swoich oddziałów ze Starego Kontynentu. Amerykańska armia powinna mieć dostęp do europejskich baz wojskowych, by na wypadek kryzysu mieć „swoich ludzi” na miejscu, ale to wszystko.

NATO wymaga ponownego przedyskutowania swojego kształtu. Amerykanie powinni w nim uczestniczyć, ale prowadzić je powinna Europa. Chodzi o to, by stopniowo przenosić odpowiedzialność za europejskie bezpieczeństwo na europejskie narody, zachowując żywą i owocną współpracę transatlantycką.

Jeśli Europejczycy zwiększyliby swoje nakłady na wojsko, przejęli decyzyjność w NATO, stworzyli być może unijne struktury bezpieczeństwa – wtedy Waszyngton nie mógłby im dyktować, w jaki sposób mają prowadzić swoją politykę bezpieczeństwa.

Ukraina nigdy nie miała łatwego położenia, ale to agresywna polityka Europy i Stanów Zjednoczonych wobec Rosji doprowadziła w końcu do tego, że teraz kraj ten jest na celowniku Rosji. Waszyngton powinien więc się wycofać i pozwolić na działanie rządom Europy. A w dalszej perspektywie to wycofanie Waszyngtonu powinno objąć nie tylko kwestię kryzysu na Ukrainie, ale całą Europę i jej obronność.

Więcej artykułów

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz komentarz!
Wpisz imię

Najnowsze artykuły

Translate »