fbpx

"Każdy rząd pozbawiony krytyki jest skazany na popełnianie błędów"

17 C
Warszawa
niedziela, 28 kwietnia, 2024

"Każdy rząd pozbawiony krytyki jest skazany na popełnianie błędów"

NATO nie jest zagrożeniem dla Rosji. Brytyjski sekretarz obrony o sytuacji na Ukrainie

W języku angielskim istnieje termin „straw man”, który w tej chwili idealnie opisuje twierdzenie Kremla, że NATO mu zagraża. Ten atak na „chochoła”, czyli sofizmat rozszerzenia, stał się jeszcze większy po tym, jak rosyjski minister obrony stwierdził, że Stany Zjednoczone „przygotowują prowokację z użyciem komponentów chemicznych we wschodniej Ukrainie”.

Warto przeczytać

Nie ulega wątpliwości, że celem Kremla jest zwrócenie uwagi mediów i opinii społecznej na ten fałszywy zarzut, by odciągnąć ją od rzeczywistych działań Rosji. Jeśli przeanalizujemy fakty, zarzuty wobec NATO okażą się bowiem bezpodstawne.

Przede wszystkim należy podkreślić, że NATO ma charakter obronny. Organizacja ta opiera się na dobrze znanym artykule 5, w którego ramach członkowie paktu zobowiązani są do pomocy każdemu z pozostałych członków, jeśli ten zostanie zaatakowany. Nie ma tu żadnych dodatkowych warunków, ponieważ wzajemna obrona jest istotą NATO. Ten obowiązek zarazem chroni wszystkich członków. Nie ma znaczenia czy sojusznicy są blisko siebie – jak Łotwa i Polska – czy znacząco oddaleni – jak Norwegia i Turcja – każdy jest zobowiązany do odpowiedzi w sytuacji ataku i każdy może liczyć na odpowiedź, gdy zostanie zaatakowany. Na tym polega realnie obronny charakter tego sojuszu.

Po drugie nie jest tak, że NATO „wciągnęło” państwa należące niegdyś do Związku Radzieckiego. To one same wyraziły życzenie, by do paktu przystąpić. W narracji Kremla NATO jawi się jako spisek Zachodu, którego celem jest naruszenie terytorium Rosji. Tymczasem to Rosja – w swych czasem złośliwych, czasem groźnych działaniach – jest głównym powodem, dla którego państwa byłego Związku Radzieckiego pragnęły przystąpić do NATO.

Nie ma też sensu zarzut, jakoby celem NATO było okrążenie Rosji. Pokazują to statystyki: do NATO należy 30 sojuszników, z czego sąsiadami Rosji jest tylko 5 z nich. Mało tego, tych 5 sojuszników przylega zaledwie do 1/16 części rosyjskiej granicy. Innymi słowy: NATO przylega do 6% obwodu granicznego Rosji, co jest bardzo dalekie od domniemanego otaczania.

Kremlowi nie grozi wcale rozmieszczenie sił NATO, ale wartości, jakie stoją za tą organizacją. Putin nie chce bronić się przed rzeczywistym zagrożeniem, ale reinterpretować historię, przy okazji realizując swoje prywatne ambicje względem Ukrainy. I w tym przypadku nie są to żadne przypuszczenia – sam nam to powiedział w artykule, który napisał, a który ukazał się na oficjalnych stronach rządowych Rosji. Artykuł nosi tytuł „O historycznej jedności Rosjan i Ukraińców” i przedstawia obszerny wykaz – dość niedokładnych i nieraz sprzecznych – argumentów na rzecz przynależności Ukrainy do Rosji.

Putin sam napisał esej długi na siedem tysięcy słów, w którym dał wyraz swojemu etnonacjonalizmowi. Nie ma to nic wspólnego z NATO. To wypaczone, wybiórcze ujęcie mające usprawiedliwić ewentualne podporządkowanie Ukrainy, a może nawet jej agresywne wchłonięcie przez Rosję.

Tekst Putina w żaden sposób nie uwzględnia zdania samych obywateli Ukrainy. Jednak jego etnonacjonalizm nie jest tak wyjątkowy – przez wieki funkcjonował w Europie i wydaje się, że nadal ma wystarczająco dużo potencjału, by wzbudzać dawną nienawiść. Co jednak szokujące – poza oczywiście samym tonem eseju Putina – to fakt, że NATO pojawia się w nim marginalnie, w jednym akapicie. To niewiele jak na główne zagrożenie Kremla.

W eseju znajdziemy trzy główne twierdzenia. Pierwsze zarzuca krajom zachodnim wykorzystywanie podziału Rosji do „rządzenia” nią. Drugie uznaje jeden naród obejmujący Wielką Rosję, Małą Rosję i Białą Rosję (Wielkorusów, Małorusinów, Białorusinów) – koncepcję pochodzącą z XVII wieku – z jednym językiem i jednym kościołem, odrzucając wszelkie późniejsze koncepcje. Trzecie określa każdego, kto ma odmienne zdanie na ten temat, wrogiem Rosji, który działa powodowany nienawiścią lub fobią.

Oczywiście te twierdzenia są bezzasadne. Zachód nie chce rządzić Rosją. Zachód chce, żeby Rosją rządzili obywatele Rosji. 

Istotne w sprawie Ukrainy jest też to, że Rosja uznała jej suwerenność i niepodległość, gwarantując jej integralność terytorialną, i to dwa razy – najpierw w 1994 roku, podpisując Memorandum Budapesztańskie, a później w 1997 roku, podpisując z Ukrainą traktat o przyjaźni. Zachód nie dążył do powiększania podziałów na Ukrainie – to Kreml się tym zajął, zresztą nie tylko tam, ale jeszcze w paru innych europejskich krajach. Wiadomo, że GRU, a także inne agencje rosyjskie ingerowały lub próbowały ingerować w demokratyczne wybory albo nasilać spory wewnętrzne. 

Traktowanie Ukrainy jako części Rosji nie ma nawet historycznego uzasadnienia. Kraj ten był oddzielony od Rosji dużo dłużej niż z nią połączony. Pozostaje jeszcze argument o „Starożytnej Rusi”, czyli etnicznej jedności Białorusinów, Ukraińców oraz Rosjan, na mocy której wszyscy mieliby być Rosjanami. Tylko że argument ten obalił między innymi profesor historii Andrew Wilson w eseju pod tytułem „Rosja i Ukraina:» jeden naród «, jak twierdzi Putin?”. Wyjaśnił w nim, że w najlepszym razie można mówić o pokrewieństwie tych narodów, a nie jedności. 

Aby utrzymać taką narrację historyczną, jaką przedstawia Putin, trzeba historię Rosji rozpatrywać tylko między 1654 a 1917 rokiem. Wtedy to carska Rosja dążyła do Wszechrusi – Wielkiej, Małej i Białej (Rosji, Ukrainy i Białorusi), ale przecież historia toczyła się i przed 1654 i po 1917 roku. Istnienie Związku Radzieckiego, zerwanie Traktatu o Przyjaźni Rosyjsko-Ukraińskiej, okupacja Krymu – to ważne elementy, których pomijać nie należy.

Zresztą sam Putin pisze dalej, że „rzeczy się zmieniają: kraje i społeczności nie są wyjątkiem”. Mogą przecież zaistnieć procesy rozwojowe, historyczne, które jakiejś części narodu uświadomią swoją odrębność. Co wtedy? Nawet Putin uważa, że należy to uszanować, jednak nie zawsze – są bowiem (zdaniem prezydenta Rosji) okoliczności historyczne, które pozwalają ten szacunek dla suwerenności narodowej odrzucić.

Pomijając wątpliwość tych wyjątków, z pewnością nie można w ten sposób usprawiedliwić okupacji Krymu ani dalszej inwazji na dzisiejszą Ukrainę będącą suwerennym krajem.

Mamy jeszcze ostatni zarzut czyniący rusofobem każdego, kto nie zgadza się ze stanowiskiem Kremla. To oczywista nieprawda.

W przypadku Rosji i Wielkiej Brytanii możemy wskazać wiele wspólnych działań, które przyniosły korzyści każdej ze stron. Nawiązanie sojuszu między tymi państwami pozwoliło w końcu pokonać Napoleona czy Hitlera, ale wspólne wysiłki podejmowane były nie tylko w dziedzinie wojskowości, ale także rozwoju technologicznego, medycyny czy kultury. Brytyjczycy służyli na rosyjskich dworach – Piotra Wielkiego, Katarzyny Wielkiej, aż po XIX wiek – jako admirałowie, generałowie, architekci czy chirurdzy. Nawet Samuel Greig, określany ojcem rosyjskiej marynarki wojennej, urodził się przecież w Inverkeithing w Fife.

I ten wspólny szacunek nadal istnieje. Brytyjski rząd wcale nie jest wrogi Rosji czy narodowi rosyjskiemu. Nie znaczy to jednak, że musi popierać złośliwą działalność Kremla.

Jeśli więc tej zimy rosyjskie wojsko znów naruszy terytorium niepodległej Ukrainy, nie wierzmy w narracje o agresji NATO i przypomnijmy sobie, co mówił Putin w eseju, który opublikował poprzedniego lata. Warto bowiem zastanowić się, co to może oznaczać zarówno dla Ukrainy, jak i – następnym razem – dla całej Europy. 

Więcej artykułów

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz komentarz!
Wpisz imię

Najnowsze artykuły

Translate »