Hipoteza o wypadku w laboratorium w Wuhan, w wyniku którego, przypadkiem lub przez celowe działanie, wydostał się na zewnątrz koronawirus, zniknęła stopniowo z przestrzeni publicznej. Ustąpiła tej, która głosiła, że najprawdopodobniej SARS-CoV-2 przeszedł na ludzi z nietoperzy za pośrednictwem innego zwierzęcia.
Także w raporcie WHO odrzucono teorię o „wycieku” nowego koronawirusa z chińskiego laboratorium. Obecnie jednak powraca ona z poparciem, jakiego dotąd nie miała. W związku z tym, chociaż błędnie – jak twierdzi Stéphane Foucart – „niektórym może się wydawać, że sprawa została sprawdzona i że SARS-CoV-2 rzeczywiście przypadkowo opuścił laboratorium wirusologiczne w Wuhan”. Wiara w „wyciek” wirusa rośnie, mimo tego, że obecnie nie pojawiły się żadne nowe dowody potwierdzające taką wersję wydarzeń.
Złudna moc artykułów
Do zmiany w myśleniu przyczynił się tekst opublikowany 13 maja br. w czasopiśmie „Science”. Podpisało go osiemnastu badaczy twierdzących, że sprawa pochodzenia patogenu nie jest przesądzona. „Musimy poważnie traktować wszystkie założenia dotyczące zarówno naturalnego pochodzenia odzwierzęcego, jak i »wycieku« laboratoryjnego, dopóki nie będziemy mieli wystarczającej ilości danych” – napisali autorzy. „Mamy powody, by się zastanawiać: dlaczego minęło osiemnaście miesięcy, zanim taki truizm ukazał się w literaturze naukowej?” – zauważa Stéphane Foucart.
Jest to jednak dowód na to, jak niezwykłą moc mają czołowe czasopisma naukowe, takie jak: „Nature”, „Science”, „The Lancet” i kilka innych. Jak wielką wiarę pokładają czytelnicy w zamieszczane tam treści. To przede wszystkim „formatowanie debat naukowych, które następnie zaszczepiają społeczeństwo, animowanie dysputy w pewnych kwestiach, ale także zamykanie drzwi do dyskusji o innych” – twierdzi Foucart.
W tym przypadku było podobnie. Nad sprawą zastanawia się dziennikarz Ian Birrell w internetowym magazynie „UnHerd”. Zadaje pytanie, czy czasem główne czasopisma naukowe nie stały się „pożytecznymi idiotami” dla Pekinu. Promowały bowiem tezę, odzwierzęcego pochodzenia wirusa, chociaż nie było żadnego pewnego dowodu na to, że takie wydarzenie rzeczywiście miało miejsce.
Kto dochodzi do głosu?
Nie wszyscy naukowcy mówili w kwestii pochodzenia SARS-CoV-2 jednym głosem. Niektórzy próbowali argumentować, że należy rozważyć hipotezę o „wycieku” z laboratorium. Jednak nie mieli szans na to, by ktokolwiek usłyszał, co mają do powiedzenia, gdyż ich teksty regularnie odrzucano. Przełomem stał się właśnie artykuł opublikowany 13 maja w „Science”.
Rzuca się przy tym w oczy, jak nierówno są traktowane hipotezy i jak duża jest asymetria. Jak bardzo to, co dopuszcza się do druku, wpływa na umysły i wiedzę ludzi. „The Lancet” z 19 lutego 2020 r. zamieścił krótki list od dwudziestu siedmiu naukowców twierdzących, że istnieją dowody na naturalne pochodzenie nowego koronawirusa. Podkreślali oni, że informacje o wydostaniu się zarazka z laboratorium to wynik teorii spiskowej. Opublikowanej opinii naukowej zaufało masę ludzi, jednak jak część badaczy twierdzi – niesłusznie.
Nie chodziło tu oczywiście o zduszenie debaty ani o żaden spisek. „Po prostu podlegali uprzedzeniom, częstym w świecie naukowym, co dobrze opisali historycy nauki Keynyn Brysse (University of Alberta, Kanada) i Naomi Oreskes (Harvard University, USA) oraz ich koledzy w badaniu z 2013 r. pt.: »Podstawowe i istotne wartości racjonalności naukowej przyczyniają się do mimowolnego uprzedzenia [naukowców] wobec dramatycznych wyników« – w sensie wszystkiego, co może zaburzyć równowagę społeczną, polityczną lub ekonomiczną” – wyjaśnia Foucart.
Oczywiście „wyciek” patogenu z laboratorium to scenariusz znacznie bardziej „dramatyczny” niż ten związany z zarażeniem się człowieka od zwierzęcia. Także dramatyczny dla samych naukowców, ponieważ podważa ich wiarygodność i odpowiedzialność społeczną.
Czy autor miał czyste intencje?
Ale na tym problem się nie kończy. Bo wygląda na to, że nie chodzi tylko o niezamierzony błąd. Amerykańska ustawa o przejrzystości doprowadziła do ujawnienia dokumentów związanych z publikacją w „The Lancet” w lutym 2020 roku. Okazało się, że opublikowany brief nie został napisany przez badacza podpisanego jako pierwszy autor tekstu, ale przez współautora, Petera Daszaka. Nie byłoby to nawet coś nadzwyczajnego, gdyby nie to, że pełni on funkcję prezesa organizacji pozarządowej EcoHealth Alliance, fundatora prac nad koronawirusami nietoperzy w Instytucie Wirusologii Wuhan. W towarzyszącej artykułowi deklaracji interesów nie ma jednak wzmianki o żadnym konflikcie interesów autorów. Doszło więc do wyraźnego naruszenia etyki publikacji naukowych.
Ocenzurowane przez Chiny?
A to jeszcze nie wszystko. „Associated Press” ujawnił okólnik chińskiego rządu. Zgodnie z jego wytycznymi obowiązującymi od lutego 2020 r., wszystkie prace naukowe dotyczące Covid-19 prowadzone w Chinach muszą zostać poddane kontroli politycznej przed upublicznieniem lub przedłożeniem do publikacji w czasopiśmie. Okólnik straszy też „surowymi karami” za naruszenie tych przepisów.
Zasadą jest, że czasopisma naukowe przed publikacją prac zwracają się do autorów o ujawnienie wszelkich ewentualnych form ingerencji w ich badania. Muszą poinformować o współpracy każdej organizacji lub firmy finansującej oraz o każdej korekcie lub modyfikacji rękopisu. Jeśli nie zostały zadane pytania dotyczące tych kwestii przy tekstach dotyczących Covid-19, wydawcy naukowi uczestniczyli w normalizacji chińskiego reżimu. „Ponownie wracamy do nieprzyjemnego pytania postawionego przez Iana Birrella” – podsumowuje Stéphane Foucart.