fbpx

"Każdy rząd pozbawiony krytyki jest skazany na popełnianie błędów"

19.9 C
Warszawa
poniedziałek, 29 kwietnia, 2024

"Każdy rząd pozbawiony krytyki jest skazany na popełnianie błędów"

Czy Europa może przetrwać bez Ameryki? Rozterki francuskiego dyplomaty

Z wyjątkiem Francji, wszystkie kraje Europy postrzegają swoje bezpieczeństwo jedynie w ramach NATO i pod ochroną Stanów Zjednoczonych. Reprezentowanie Francji w NATO, co robiłem u boku naszego stałego przedstawiciela przez pięć lat, a następnie zarządzanie stosunkami Francji z tą organizacją w Quai d’Orsay, daje wiele okazji, by ocenić, jak bardzo nasza koncepcja roli Stanów Zjednoczonych w Europie różni się od koncepcji naszych partnerów – pisze na łamach francuskiego tygodnika „Le Point” Gérard Araud, francuski dyplomata, były ambasador Francji w Stanach Zjednoczonych i były stały przedstawiciel Francji przy ONZ.

Warto przeczytać

Podczas gdy wszyscy bez wyjątku postrzegają swoje bezpieczeństwo wyłącznie w perspektywie euroatlantyckiej, Francja chętnie odgrywa rolę psuja, niestrudzenie przypominając o potrzebie „czysto europejskiej” obrony. „Głos wołający na puszczy” byłby doskonałym podtytułem dla naszych wysiłków w tym zakresie. Nasze sukcesy w jej promowaniu były ograniczone, a w każdym razie niewspółmierne do energii politycznej i dyplomatycznej, jaką poświęciliśmy tej sprawie.

Skąd ta izolacja? W zasadzie dlatego, że Europejczycy nie tylko z wygody, ale i chęci należą do strefy wpływów Stanów Zjednoczonych, której nośnikiem jest NATO.

„Do dziś pamiętam skandal, jaki wywołałem w Radzie Atlantyckiej, gdy zasugerowałem, że amerykański generał, najwyższy dowódca Sojuszu, jest »outsiderem« na naszym kontynencie. W ten sam sposób zakup amerykańskiego, a nie francuskiego samolotu, jest dla naszych sojuszników po prostu wnioskiem, że istnieje wspólnota transatlantycka, którą uważają za ważniejszą w dziedzinie obrony niż odizolowana Europa” – pisze Gérard Araud.

Dwa przeciwstawne wnioski

W opinii publicysty pod koniec stulecia, w którym nasz kontynent przeżył dwie wojny światowe i ludobójstwo, a jego wschodnia połowa pogrążyła się na prawie pół wieku w sowieckiej opresji, wszyscy mają prawo postrzegać amerykańską hegemonię jako błogosławieństwo, którego nikt nie chce być pozbawiony. Przecież równie dobrze można mieć potężnego i względnie życzliwego sponsora, by bezpiecznie poruszać się po niebezpiecznych wodach międzynarodowego życia.

„Przypomnijmy sobie panikę Europejczyków – i te słowa nie są zbyt mocne – gdy Trump pojawił się, by zakwestionować przetrwanie NATO. Widzieliśmy, jak pospieszyli do Białego Domu, by przekonać okupanta, że zrobią wszystko, by go zadowolić, zwłaszcza zwiększając wydatki na obronę” – czytamy w „Le Point”.

Przeczytaj także:

W tym kontekście – kontynuuje autor – budowanie znaczącej europejskiej obrony nie wchodzi w rachubę, bo mogłoby to dać Amerykanom mylny pogląd, że nasz kontynent ich nie potrzebuje.

Dlaczego więc Francja stawia opór? W ocenie Gérarda Arauda zarówno Francja, jak i Wielka Brytania mogą nie być zadowolone z roli zastępcy supermocarstwa. To właśnie niepowodzenie wyprawy sueskiej w 1956 r. skonfrontowało ich z dowodami utraty statusu potęgi. Wyciągnęli z niej dwa przeciwstawne wnioski.

Sojusznicy, ale nie sprzymierzeńcy

Dla Brytyjczyków nie było już mowy o podjęciu inicjatywy bez porozumienia z Amerykanami. „Bądźmy Ateńczykami dla nowych Rzymian” – mówił premier Harold Macmillan. Grając na wspomnieniach z czasów wojny, chodziło o to, by wpływać na amerykańską politykę zagraniczną od wewnątrz, w samym Waszyngtonie, bez wystawiania sporów na widok publiczny.

Z kolei dla Francuzów sprawa sueska pokazała konieczność uzyskania niezależności od dwóch supermocarstw. Przyspieszenie programu jądrowego i europejskie przedsięwzięcie były tego konsekwencją.

„To prawda, że nasz kraj nie zapomniał o swojej samotności z czerwca 1940 r. Z tego wyboru, dokonanego jeszcze przed dojściem do władzy generała de Gaulle’a, miała wynikać francuska polityka zagraniczna V Republiki. Utrudniało to spokojne określenie jej relacji ze Stanami Zjednoczonymi” – pisze Gérard Araud.

Przyznaje przy tym, że francuskie interesy są najczęściej mylone z interesami zachodnich sojuszników, ale z drugiej strony nie mniej oczywiste jest to, że Waszyngton nie pojmuje swoich relacji z partnerami na równi. „Lekka rózga dla innych, ciężka dla nas” – czytamy.

„Jesteśmy zatem sojusznikami, ale nie sprzymierzeńcami, co prowadzi do sporadycznych poważnych kłótni transatlantyckich, jak w 2003 r. podczas inwazji na Irak. Ze swojej strony Niemcy odmawiają przyjęcia odpowiedzialności i dlatego z radością powierzają swoją obronę Stanom Zjednoczonym” – dodaje publicysta.

Pole manewru Francji jest niewielkie

Nicolas Sarkozy próbował wyłamać się z tej logiki, przyjmując strategię brytyjską. Dlatego Francja dołączyła do struktury wojskowej NATO, aby udowodnić, że opowiadając się za europejską obroną, nie zamierza zastąpić Sojuszu, który ma kluczowe znaczenie dla wszystkich partnerów. Gra się nie powiodła. W rzeczywistości nic się nie zmieniło: ani Stany Zjednoczone, ani sojusznicy nie uznali tego za powód, by słuchać Francji.

„Znalezienie się pomiędzy naszymi partnerami, którzy są głęboko przywiązani do amerykańskiego przywództwa, a Stanami Zjednoczonymi, które, jak każdy kraj w swojej sytuacji, nie dzielą się władzą, sprawia, że pole manewru Francji jest niewielkie” – przyznaje dyplomata i były ambasador.

„I tak pozostanie, tym bardziej że Rosja, a teraz Chiny jawią się jako zagrożenia dla naszego kontynentu, który w związku z tym dochodzi do wniosku, że bardziej niż kiedykolwiek potrzebuje amerykańskiej gwarancji, której wiarygodność potwierdziła wojna na Ukrainie. Tylko powrót izolacjonizmu za Atlantykiem mógłby zachwiać tym przekonaniem. Czy powinniśmy sobie tego życzyć?” – kończy Gérard Araud.

SourceLe Point

Więcej artykułów

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Wpisz komentarz!
Wpisz imię

Najnowsze artykuły

Translate »