Świetnie się ostatnio sprzedająca książka pana Jacka Bartosiaka „Najlepsze miejsce na świecie” w istotnej części poświęcona jest krytyce polskiego systemu publicznego. Jest to „system powiązań między władzą a redystrybucją środków publicznych w postaci subwencji, grantów oraz percepcji czy dystrybucji szacunku, gry personalnej u całego tego zoo nieistotnych spraw banalnych ludzi, z których większość nie świadczy usług ani nie wytwarza produktów potrzebnych społeczeństwu, więc musi krążyć po liniach przesyłowych redystrybucji środków publicznych, pilnować do nich dostępu i utrzymywać dobre kontakty z dysponentami tych środków (głównie politykami i ich ekspozyturą). Chcę przy tym podkreślić, że nie wszyscy są tacy; istnieją chlubne wyjątki – ludzie światli i z charakterem, do tego państwowe instytucje z prawdziwego zdarzenia, ale nie ma to natury systemowej, tylko zależy od postawy etycznej i osobowości poszczególnych ludzi, a to za mało na państwo o naszym położeniu geopolitycznym. Wskutek takiego pozycjonowania celem (i środkiem) większości uczestników systemu publicznego jest powtarzanie frazesów i mieszczenie się w oczekiwanym publicznym dyskursie, który niewiele ma do zaoferowania Polsce, nauce, społeczeństwu. Daje natomiast pretekst do wypłaty środków publicznych” (s. 322-323).
I dalej: „Mówienie i plotkowanie (zwłaszcza o kimś) zastępuje nam pracę, a samo wypowiadanie słów sprawia, że czujemy, iż coś zostało zrobione. Słowa i ich wygłaszanie to praca, tak myślą zwłaszcza politycy i ludzie pracujący w systemie publicznym. Wiąże się z tym zjawisko pustych taczek, tysięcy zbędnych zebrań, kalendarze zapisane po marginesy spotkaniami, a wszystko po to, by utrzymać stosunki. To, że nie wynika z nich nic konstruktywnego, jest bez znaczenia. (…) Niektórzy stają się w tej materii, w manipulowaniu informacją, prawdziwymi mistrzami. (…) Typowy delikwent działający w systemie publicznym nie ma czasu na czytanie długich raportów, przemyślenie sprawy, tak zwane przespanie się z nią; całe dnie zajmuje mu za to mnóstwo pustych spotkań, z czym dodatkowo wiąże się wieczne spóźnianie się ministrów i urzędników urzędów centralnych. Spotkania są więc w rezultacie raczej pobieżne, oczy spotykających się rozbiegane” (s. 338).
Jednak przy tym wszystkim daje się wyczuć, iż Bartosiak rozumie przyczyny danego stanu rzeczy. Nasze zachowania w znacznej mierze wynikają z tego, że żyjemy w strefie zgniotu między Bałtykiem z Morzem Czarnym, wśród ludzi „deptanych i rozrzucanych przez historię jak pionki. Deptanych – bo jak inaczej nazwać stan, w którym wielkie mocarstwa próbują narzucać swoją wolę naszej ojczyźnie, a ona nie ma wystarczających sił, by się przed narzucaniem tej woli bronić, i w efekcie obcy stosują wobec opierających się przemożną przemoc” (s. 351-352).
Trudno ustrzec się pewnych zachowań patologicznych u Polaków zduszonych przez dominację sowiecką, a potem ogłuszonych wizją końca historii (patrz s. 198). Analogiczne zachowania występują również u innych narodów naszej strefy post-sowieckiej. Wyżej cytowana krytyka nie służy u Bartosiaka wyrażeniu pogardy, ale zawiera w sobie apel o to, by odstawiać na bok standardy post-kolonialne, gdzie system publiczny nie miał nic wspólnego z odpowiedzialnym zarządzaniem własnym dobrem, lecz był wyłącznie wysługiwaniem się obcym mocarstwom.
Wspólnota losu krajów pomostu bałtycko- czarnomorskiego zachęca do tego, byśmy się dziś konsolidowali oraz wymieniali dobrymi doświadczeniami w przezwyciężaniu syndromu homo sovieticus. W książce Bartosiaka te sprawy są zasygnalizowane przy rozważaniach na temat polskiej polityki piastowskiej i jagiellońskiej. Wielokrotnie pisano, że są to kierunki sprzeczne ze sobą, wzajemnie się wykluczające. Dla Bartosiaka polityka jagiellońska uzupełnia politykę piastowską, „nie stanowi dla niej alternatywy rozłącznej. Jedna nie istnieje bez drugiej i na odwrót” (s. 185).
I dalej: „Polityka jagiellońska XXI wieku powinna się wyrażać w biznesie, penetracji kapitałowej, ekspansji banków, sprawczości w kwestii regulacji określających te przepływy, w wiązaniu ludności ze wschodu z polskim obszarem gospodarczym, w korzystnym ruchu przygranicznym, w imporcie podaży pracy ze wschodu, rewersach rurociągów, magazynach gazu na wschodzie, przesyłach energii, korzystaniu z korytarzy transportowych, dzierżawie portów. (…) To współzależność buduje politykę jagiellońską. Przyglądanie się z odległości jej nie buduje, a wręcz podmywa możliwości konsolidacji piastowskiej. (…) Odbudowa Ukrainy po wojnie również powinna zmienić stosunki społeczno-gospodarcze, zlikwidować oligarchię, stworzyć swoisty ukraiński ruch egzekucyjny na podobieństwo ruchu egzekucyjnego reprezentującego interesy średniej szlachty na przełomie XVI i XVII wieku w Rzeczypospolitej, tak by udało się stworzyć podwaliny pod liberalne społeczeństwo z silną klasą średnią, praworządnością i przewidywalnością gospodarczą, co umożliwi prywatnemu biznesowi polskiemu działanie i inwestowanie na wschodzie” (s. 188-189).
Gdy przywołuje się wspomnienia wielonarodowej szlachty Pierwszej Rzeczypospolite, aż się prosi użyć słowa nie występującego w książce Bartosiaka – „braterstwo”. Zapewne to słowo jest mało geopolityczne. Ale szerokie rzesze szlachty traktowały je poważnie, zaś zapisy Unii Hadziackiej z roku 1658, które niestety nie weszły w życie, zrównywały ze szlachtą na prawach braterstwa wszystkich kozaków.
Braterstwo dziś staje się faktem na linii polsko- ukraińskiej i nie ma powodu, by nie próbować go dalej szerzyć w skali Trójmorza+. Robert Schuman kiedyś pisał: „Oby ta idea pojednanej i silnej Europy stała się odtąd hasłem młodych pokoleń, pragnących służyć wyzwolonej wreszcie od nienawiści i lęku ludzkości, która uczy się na nowo, po zbyt długo trwających konfliktach i rozdarciach, chrześcijańskiego braterstwa”. Dla dzisiejszych biurokratów z Brukseli te słowa pewnie brzmią jak herezja. Pewnie źle brzmią też i dla geopolityków, nie dostrzegających niczego poza przemocą, a mówienie o wartościach uznających za objaw hipokryzji.
Przeczytaj także:
W skali międzynarodowej wcale nie musimy być brutalami czy też mini-brutalami, znajdującymi sobie jakieś uboczne pole, na którym będziemy wyładowywać emocje swego ślepego egoizmu. Bądźmy bezwzględni dla agresorów, umiejący wystawiać rachunki własnym silniejszym sprzymierzeńcom (asertywni), a budujący braterstwo z tymi, którzy na to zasługują. I właśnie o tym Jacek Bartosiak pisze w swojej książce, choć jak ognia boi się używać mało nowoczesnego terminu „braterstwo”.
Marek Oktaba